Bez nieruchomości inwestycyjnych

Po zakończeniu programu Rodziny na Swoim, a przed rozpoczęciem Mieszkania dla Młodych, rynek nieruchomości inwestycyjnych został pozbawiony wsparcia państwa. W obecnym roku nabywcy mieszkań nie mogą liczyć na jego znacząca pomoc w nabyciu swojego pierwszego mieszkania. Wprawdzie będzie można skorzystać z dopłat dla budujących i kupujących domy i mieszkania o niskim zużyciu energii, ale ze względu na ubogą ofertę tego rodzaju nieruchomości liczba potencjalnych beneficjentów jest mocno ograniczona. Spora grupa klientów chcących kupić mieszkanie może odłożyć swoje plany do 2014 r. Luka, jak powstała między jednym i drugim programem wsparcia, negatywnie wpłynie na rynek nieruchomości. Spora grupa klientów może odłożyć swoje plany zakupowe do 2014 r., w którym powinien już działać MdM. Nie jest to dobra wiadomość dla deweloperów czekających na poprawę koniunktury. Program Rodzina na Swoim dla wielu z nich okazał się świetnym czynnikiem napędzającym sprzedaż.  Czy jest jakaś alternatywa? Tak, niektórzy deweloperzy nie zamierzają przeczekać bezczynnie tego okresu i sami wychodzą z propozycjami, które w pewnym stopniu niwelują brak wsparcia państwa. Wprowadzają własne programy dopłat dla swoich klientów. Podobna sytuacja była obserwowana na rynku już wcześniej, w okresie jaki nastąpił po znaczącym obniżeniu limitów cenowych w RnS. Wtedy w większości przypadków okazały się one dobrym pomysłem. Obecna sytuacja jest o tyle ciekawsza, iż na rynku pojawiają się już nie tylko programy dopłat wzorowane na RnS, ale również na dopiero zapowiadanym MdM Dopłaty dla klientów wpisują się w tendencje rynkowe. Obecnie w małym stopniu wrażliwi są oni na wszelkiego rodzaju prezenty do dewelopera. Liczy się przede wszystkim obniżenie całkowitej ceny zakupu mieszkania i zmniejszenie obciążenia związanego ze spłatą raty kredytowej.

 

 

 

671 mln zł na inwestycje drogowe w Łodzi

Drogowcy zamierzają wydać w tym roku jeszcze  671 mln zł na inwestycje. Spora ich część jest kilkuletnia, więc kierowcy nie odczują zbyt dużych zmian w tym roku. Roboty pokończą się najprawdopodobniej dopiero w 2014 lub 2015 roku. Niestety, na remonty Zarząd Dróg i Transportu przeznaczy tylko niecałe 37,2 mln zł. Nowy asfalt pojawi się głównie na ulicach o mniejszym natężeniu ruchu, o remont których apelowały rady osiedli.  Znaczna część puli na inwestycje, czyli 280 mln zł, zostanie wydana na Trasę Górną (całkowity koszt 446 mln zł). Ma ona połączyć Pabianicką z ul. Rzgowską i stanowić południową obwodnicę Łodzi. Jednak kierowcy pojadą nią najwcześniej w drugiej połowie przyszłego roku.  Ważną inwestycją jest też rozbudowa i modernizacja Trasy W-Z, ale zmotoryzowani łodzianie i pasażerowie MPK będą się mogli o tym przekonać dopiero za dwa lata. Oczywiście w budżecie trzeba było też przewidzieć wydatki na budowę węzła multimodalnego, która ma się zakończyć w 2015 r. Inwestycja ta uwzględnia m.in. budowę Nowowęglowej, Nowotargowej oraz 960 miejsc parkingowych.  Co ważne, w tym roku ma się rozpocząć przebudowa dróg wokół wspomnianego węzła. Drogowcy rozpoczną prace od ul. Kilińskiego. -Na odcinku od ul. Narutowicza do ul. Tuwima prace rozpoczną się już w 2013 r. Przewidziano na nie 1,5 mln zł. Jednak podczas modernizacji ul. Kilińskiego drogowcy ominą okolice ul. Traugutta. Tam prace mają się rozpocząć dopiero na przełomie 2014 i 2105 roku, czyli w ostatniej fazie budowy dworca. W jego pobliżu mają też zostać przebudowane ulice: Narutowicza (POW – Kilińskiego), Knychalskiego, Składowa, Tuwima, (Kopcińskiego – Nowotargowa), Nowotargowa (Tuwima – Piłsudskiego).  Około 35 mln zł z tegorocznego budżetu drogowców pójdzie na przebudowę ul. Piotrkowskiej, która potrwa do czerwca przyszłego roku. Przy tej okazji mają też zostać zmodernizowane w tym roku ul. Roosevelta, Tuwima (Piotrkowska – Sienkiewicza) oraz Struga (Piotrkowska – Kościuszki).

Pozostałe inwestycje, które mają się rozpocząć w tym roku to przebudowa układu drogowo-torowego na ul. Kopernika oraz modernizacja Rojnej i Inflanckiej. Prace na tych dwóch ostatnich ulicach przeciągną się do przyszłego roku, za to w tym skończy się remont torów na Przybyszewskiego.

Najbardziej znienawidzone firmy w Ameryce

Korporacje mogą denerwować klientów, swoich akcjonariuszy lub poprzez „maltretowanie” doprowadzać do furii swoich pracowników. Pod tym kątem portal 24/7 Wall St. poddał analizie działające na amerykańskim rynku firmy, by wybrać z nich piątkę „Najbardziej znienawidzonych firm Ameryki”.
1.    J.C. Penney – amerykańska sieć domów towarowych jest przykładem prawdziwej katastrofy w zarządzaniu w ostatnich latach. Odkąd w listopadzie 2011 r. dyrektorem generalnym został Ron Johnson, były szef detalu w Apple, spółka ma ogromne problemy ze spadającą sprzedażą, które rosną w coraz większym tempie.
2.    Dish Network – przykład wyobcowania spółki od klientów i problemów z atmosferą w firmie. Stało się tak ubiegłego maja, kiedy ta druga pod względem wielkości platforma cyfrowa w USA zredukowała liczbę kanałów, w tym AMC. Wśród programów które wypadły z platformy, były tak popularne jak „Mad Men” czy „Breaking Bad”. Podobnie negatywnie jak klienci swoją spółkę oceniają pracownicy.
3.    T-Mobile USA – w tym przypadku mamy do czynienia z przede wszystkim z tzw. problemami zewnętrznymi. W ubiegłym roku koncern AT&T planował przejęcie oddziału należącego do Deutsche Telekom. AT&T musiał jednak zrezygnować z zakupu po sprzeciwie Departamentu Sprawiedliwości, który stwierdził, że dojść może do zmniejszenia konkurencji
4.    Facebook – przykład wyobcowania spółki w stosunku do inwestorów i akcjonariuszy „w szatach rynku publicznego”. Sztucznie pompowana atmosfera związana z ofertą IPO a następnie rozczarowujący debiut i późniejsze zachowanie kursu akcji. Dopiero ostatnio sytuacja się poprawiła i najpopularniejszy na świecie portal społecznościowy odzyskał część zaufania blisko 1 mld użytkowników.
5.    Citigroup – jeden z „najsłynniejszych” przedstawicieli sektora finansowego. Ze stanowiska szefa banku w minionym roku ustąpił Vikram Pandit po tym jak instytucja została bardzo mocno „poturbowana” przez ostatni kryzys finansowy, broniąc się przed jego skutkami m.in. zwolnieniem wielu pracowników. I jak się okazało to wcale nie koniec batalii. Nowy CEO Michael Corbat zapowiedział zwolnienie kolejnych 11 tys. pracowników. Zarząd banku może być sfustrowany tempem redukcji kosztów pod kierownictwem Pandita, ale to nie jedyny problem. Jednym z najpoważniejszym jest bowiem szkoda dla akcjonariuszy banku jaką wyrządzono długoterminowej wartości spółki.

Lubelskie nieatrakcyjne na inwestycje w centra handlowe

Do takich wniosków doszli eksperci firmy doradczej Colliers International. Według nich, województwo Lubelskie nie jest atrakcyjnym regionem dla inwestujących w centra handlowe, bo jest 13-procentowe bezrobocie, a siła nabywcza mieszkańców jest o 20 procent  mniejsza od średniej krajowej. Potencjał mają jednak mniejsze miasta. – Najlepiej oceniany jest  Łuków i Puławy – mówi Dominika Jędrak z Colliers International. – Spada tam bezrobocie. Mieszkańcy zarabiają coraz więcej, a wraz z tym rośnie ich siła nabywcza. 31-tysięczny Łuków to biała plama na handlowej mapie regionu. Nie planuje się tam nowych inwestycji. W 50-tysięcznych Puławach istnieją co prawda Galeria Zielona i Tesco, ale to za mało, by zaspokoić potrzeby mieszkańców. Nowa galeria mogłaby na siebie zarobić, ale na razie nie widać inwestorów. Biała Podlaska (58 tys. mieszkańców), Chełm (66 tys.) i Kraśnik (36 tys.) znalazły się w środku stawki. Ryzyko inwestycyjne i potencjał tych miast oceniono jako średni. – Można tam realizować nowe projekty, ale inwestycje muszą być bardzo dobrze przemyślane – ocenia Jędrak. Wszystko przez konkurencję. Tylko powstająca Galeria Chełmska ma liczyć 30 tys. mkw. O 5 tys. mkw. mniej będzie liczyć Galeria Bialska. W tym mieście rozbuduje się również centrum handlowe Rywal. W Kraśniku z kolei planowana jest budowa Galerii Raj. Najmniejszy potencjał mają Zamość (65 tys. mieszkańców) i Świdnik (40 tys.). W pierwszym z tych miast działają już cztery centra handlowe. W planie jest rozbudowa galerii Revia Park. Z kolei w Świdniku mamy Galerię Venus, a w tym roku ruszy także Centrum Zakupów. Na niekorzyść Świdnika działa również bliskość Lublina. Stolica regionu przyciąga klientów z mniejszych miast. – Lubelski rynek jest w stanie wchłonąć jeszcze 2–3 duże galerie handlowe – ocenia Jędrak. Jej zdaniem, opłacalność kolejnych jest już dyskusyjna. To oznacza, że największe szanse na powodzenie ma rozbudowa Galerii Olimp oraz dwa nowe obiekty: Felicity i Tarasy Zamkowe. O miejsce na rynku nie musi się martwić również centrum IKEA – absolutna nowość w regionie.

Represje wobec właścicieli nieruchomości

Właściciele nieruchomości inwestycyjnych i komercyjnych zajętych przez urządzenia przesyłowe, pomimo istotnego ograniczenia własności, bardzo często nie otrzymują stosownych rekompensat od przedsiębiorców za korzystanie z nieruchomości w przeszłości, a ich wnioski o ustanowienie służebności przesyłu są oddalane.
Przyczyną takiego stanu rzeczy jest zarzut zasiedzenia służebności przesyłu (przed 3 sierpnia 2008 r. służebności gruntowej), który znajduje silne oparcie w orzecznictwie Sądu Najwyższego. Skuteczność tego zarzutu nie jest jednak absolutna, a istotne znaczenie mają okoliczności sprzed 1 lutego 1989 r. W pierwszej kolejności należy wskazać na sytuację, gdy przed tą datą właścicielem nieruchomości był Skarb Państwa. Wówczas bieg zasiedzenia nie mógł się rozpocząć, gdyż właścicielem nieruchomości i urządzeń było Państwo, a nie można posiadać służebności na własnym gruncie. Z chwilą zniesienia jednolitej własności państwowej, tj. od 1 lutego 1989 r. przedsiębiorcy przesyłowi rozpoczęli posiadanie służebności we własnym imieniu, zatem mógł się rozpocząć bieg zasiedzenia. Szerzej na temat posiadania przez przedsiębiorstwa państwowe oraz możliwości doliczania posiadania  Druga kwestia to ograniczenie możliwości dochodzenia roszczeń przez właściciela nieruchomości z uwagi na ustrój komunistyczny. Ten problem był przedmiotem bardzo bogatego orzecznictwa Sądu Najwyższego, przede wszystkim odnośnie zwrotu wywłaszczonych nieruchomości. W ważnej uchwale wydanej w sprawie III CZP 30/07 ,następnie w wyroku w sprawie IV CSK 291/09 Sąd Najwyższy podkreślił, że uwarunkowania polityczne jako powód, dla którego właściciel nie mógł skutecznie przeciwstawiać się wykonywaniu posiadania służebności przesyłowej, mogą być potraktowane jako siła wyższa, skutkująca zawieszeniem biegu zasiedzenia. Sam ustrój to jednak za mało, konieczne jest wykazanie indywidualnych represji, trudności w dochodzeniu roszczeń przez poszczególnych właścicieli. O takim właśnie przypadku właścicieli nieruchomości możesz przeczytać tutaj Spory o wynagrodzenie za korzystanie z nieruchomości na potrzeby urządzeń przesyłowych wymagają każdorazowo pogłębionej analizy wzajemnych stosunków właściciela i przedsiębiorcy na przestrzeni nawet kilkudziesięciu lat.

Wzrost gospodarczy w strefie euro w 2014 r.

Wzrost gospodarczy w eurolandzie powróci dopiero w 2014 r – przewiduje w najnowszych prognozach Bank Światowy. To gorsze prognozy niż szacowała KE. Eksperci BŚ przyznają, że ryzyko pogłębienia kryzysu zmalało, ale decydujące będą najbliższe 2-3 lata. W opublikowanym we wtorek wieczorem raporcie „Global Economic Prospects” Bank Światowy przewiduje, że PKB w strefie euro wzrośnie dopiero w 2014 roku. W 2013 r. gospodarka eurolandu pozostanie w recesji, kurcząc się o 0,1 proc., przewiduje bank. Natomiast w 2014 r. PKB eurolandu wzrośnie o 0,9 proc., a w 2015 o 1,4 proc. Komisja Europejska prognozowała w listopadzie, że już w 2013 r. euroland wyjdzie z recesji (+0,1 proc.), a w 2014 r. PKB strefy wzrośnie o 1,4 proc. „Prognozy dla strefy euro wyglądają dość ponuro, ale różnimy się w naszej ocenie ryzyka sprzed roku” – powiedział dziennikarzom główny autor raportu Andrew Burns. Jego zdaniem ryzyko pogłębienia kryzysu „znacznie zmalało”, „dzięki działaniom Europejskiego Banku Centralnego oraz reformom strukturalnym i fiskalnym podejmowanym przez wiele państw członkowskich, a także na poziomie europejskim”. „Zagrożenia zmalały, ale wciąż niepokoimy się o przyszłość” – powiedział wiceprezes oraz główny ekonomista banku Kanshik Basu. Wyjaśnił, że główną rolę w zmniejszeniu ryzyka odegrały działania EBC, w tym ogłoszony we wrześniu plan nieograniczonego skupowania na rynku wtórnym obligacji państw borykających się z rosnącymi kosztami obsługi długu oraz zastrzyki finansowe w formie LTRO w grudniu 2011 i lutym 2012 r., kiedy EBC wpompował do europejskiego systemu bankowego ponad bilion dolarów na niskooprocentowane pożyczki. „Te zastrzyki pieniężne odegrały wielką rolę, by stłumić niepokoje na rynkach finansowych. Ale to są pieniądze, które trzeba zwrócić po trzech latach” – przypomniał Basu. „Większa płynność kupuje czas. Ale nie rozwiązuje problemów, które mogą znowu pojawić się, kiedy przyjdzie czas spłaty. Kolejne 2-3 lata będą decydujące, zwłaszcza dla strefy euro” – podkreślił.

Europa w korekcie

Choć główne światowe indeksy wciąż trzymają się dosyć wysoko, to widać, że nadchodzi korekta. Bardziej widać to w Europie, ale można zakładać, że i na Wall Street niedługo ją zobaczymy. Warszawa już się z tym założeniem pogodziła.
Nad rynkami finansowymi zbiera się coraz więcej ciemnych chmur. Bank Światowy jest coraz większym pesymistą w kwestii ożywienia gospodarczego w strefie euro. Przewiduje, że będzie ono widoczne dopiero w 2014 r. Za potwierdzeniem takiego scenariusza przemawia słabsza dynamika wzrostu niemieckiej gospodarki. W czwartym kwartale PKB naszego największego partnera handlowego spadł o 0,5 proc. w porównaniu do poprzednich trzech miesięcy, zaś w odniesieniu do czwartego kwartału 2011 r. wzrósł o 0,7 proc., znacznie mniej niż się spodziewano i znacznie gorzej niż poprzednio. Agencja Fitch ostrzega przed obniżeniem ratingu Stanów Zjednoczonych w przypadku, gdyby pojawiły się problemy z podwyższeniem limitu zadłużenia amerykańskiego rządu. To swego rodzaju paradoks, bowiem wydawałoby się, że agencja ratingowa powinna być bardziej zadowolona z obniżania poziomu zadłużenia, a nie z jego zwiększania. Ale widocznie w przypadku Ameryki, czyli kraju zbyt dużego, by upaść, ma zastosowanie logika innego rodzaju. Z gospodarki płyną niejednoznaczne sygnały i po kilku niezłych kwartałach można obawiać się pogorszenia sytuacji. Wczorajsza sesja na Wall Street zakończyła się niewielką przewagą byków. Dow Jones wzrósł o 0,2 proc., a S&P500 o 0,1 proc. Te zwyżki wciąż jednak nie stanowią żadnego przełomu. Wręcz przeciwnie, są potwierdzeniem rosnących trudności z kontynuacją ruchu w górę. Poziom 1472 punktów w przypadku S&P500, choć w trakcie wtorkowej sesji minimalnie pokonany, urasta do rangi nieprzekraczalnego od kilku dni limitu. W odróżnieniu od limitu amerykańskiego zadłużenia, tylko rynek jest w stanie sobie z nim poradzić. W Europie zarysy spadkowej korekty są już widoczne. DAX od początku roku lekko zniżkuje i choć skala spadku sięga zaledwie 1,3 proc., to trudno tego nie zauważyć. Wtorkowy zjazd o 0,7 proc. może być sygnałem przyspieszenia tej tendencji. Patrząc na WIG20 żadnych wątpliwości nie ma. Korekta widoczna jest w całej pełni i trudno spodziewać się zmniejszenia jej dynamiki w czasie, gdy pogorszą się nastroje na świecie. Wczorajszy, przekraczający 1 proc. spadek wskaźnika naszych blue chips, stawiający go w jednym rzędzie z Atenami, Tallinem, Moskwą i Sofią, świadczy o rosnącej awersji globalnych inwestorów do ryzyka. O ile ostatnio najmocniej przeceniane były akcje spółek, które najbardziej rosły w ciągu kilku poprzednich miesięcy, to wczoraj podaż dominowała na niemal wszystkich walorach. Trudno być optymistą przed dzisiejszą sesją. Na giełdach azjatyckich przeważają spadki. Nikkei traci ponad 2,5 proc., na pozostałych parkietach skala zniżek jest mniejsza, ale nastawienie jednoznacznie niedźwiedzie. Zniżkujące po 0,6-0,7 proc. notowania kontraktów terminowych na CSC40 i DAX nie pozostawiają złudzeń co do początku regularnej sesji na naszym kontynencie.

Najgorsze inwestycje 2012

Miniony rok był bardzo udany dla posiadaczy jednostek funduszy inwestycyjnych. Zarówno na rynku akcji jak i długu mieliśmy do czynienia z dobrą koniunkturą. Większość funduszy zakończyła rok na plusie, choć oczywiście były i takie, które traciły nawet 40 procent. Listę 10 najgorszych inwestycji 2012 roku zdominowały fundusze z problemami – wynika z analizy Analiz Online. Najwięcej tego typu przypadków było w ofercie Idea TFI, gdzie znaczące błędy inwestycyjne były powodem słabych wyników. Złe decyzje zarządzających miały także wpływ na słaby wynik funduszu Investor FIZ. Na liście najgorszych inwestycji znalazł się także fundusz, który stracił w wyniku upadku brokera. Tylko w przypadku 3 produktów ubiegłoroczne straty miały związek ze strategią inwestycyjną produktu, a co za tym idzie koniunkturą na rynku. W gronie funduszy, które wypracowały najsłabsze rezultaty w minionym roku znalazło się aż 5 rozwiązań Idea TFI. Zła passa towarzystwa zaczęła się pod koniec 2011 roku, kiedy to fundusz Idea Akcji zaczął tracić do konkurencji m.in.na mocno przeważonej w portfelu spółce DSS. Jak dalej piszą Analizy Online, rok 2012 przyniósł pogłębienie tego problemu, z odejściem zarządzającego w tle, i zupełny rozkład portfela związany również z falą odkupień. Ostatecznie ubiegłoroczne straty wyniosły -41,3 proc. W międzyczasie fala przecen dotknęła przede wszystkim fundusze zaangażowane w obligacje korporacyjne. Produkty Idea TFI traciły na obligacjach m.in. spółki DSS, PBG czy też papierów Polimeksu – Mostostal. Wraz z pogarszającymi się wynikami, rósł strumień wypłacanych środków. W sumie, w ciągu 10 miesięcy roku (marzec – grudzień 2012) nadwyżka wypłat nad wpłatami 5 funduszy sięgnęła blisko -1,2 mld zł. Największe straty przyniosły fundusze Idea Surowce Plus, Idea Stabilnego Wzrostu oraz Idea Premium SFIO, które traciły odpowiednio 33,2 proc., 26,4 proc. oraz 21,5 proc. Drugą najgorszą inwestycją roku był fundusz Investor FIZ, który stracił ponad 40 proc. w wyniku nietrafionych decyzji inwestycyjnych. Przeważanie długich pozycji na rynkach akcji, w tym także małych i średnich spółek m.in. z  sektora budowlanego spowodowało straty blisko 25 proc., do których doszło w połowie roku. Zarząd TFI tłumaczył spadki m.in rozpoczęciem procesu przebudowy portfela, co miało zwiększyć udział pozycji o wysokiej płynności, które umożliwią szybkie dopasowanie portfela do zmieniających się warunków rynkowych.  W przypadku części funduszy Superfund TFI, obok dużej zmienności na rynkach, negatywnie na wynikach odbiła się upadłość amerykańskiego brokera MF Global, do której doszło w listopadzie 2011. TFI wypłaciło klientom część odzyskanych po bankructwie brokera środków jednak w formie dodatkowych jednostek. Ogólnie strata funduszu wyniosła 16,1 proc., trzeba jednak pamiętać, że ta odczuwalna przez inwestora była mniejsza. W 2012 roku na warszawskiej giełdzie dominowały wzrosty, indeks szerokiego rynku WIG zyskał 26 proc. Dobra koniunktura na rynku akcji, nie sprzyjała wynikom funduszy, które zgodnie ze swoją polityką „grają na krótko”, czyli inwestują w kontrakty terminowe na spadek indeksu WIG20. Straty rzędu 20 proc. wypracowały fundusze Alior Short Equity i Quercus short. W tym przypadku uzyskany wynik jest jednak spójny z realizowaną strategią.

Polacy mają dość pracy ponad siły

Zmęczeni kryzysem, niskimi zarobkami i brakiem możliwości awansu Polacy masowo szukają takiego zajęcia, które pozwoli im łatwiej godzić pracę z życiem prywatnym. Eksperci przestrzegają, że jeśli pracodawcy nie zadbają o pracowników, najdalej za dwa lata będą mieli gigantyczne kłopoty z kadrą. Z badania „Monitor rynku pracy” przeprowadzonego przez Instytut Badawczy Randstad wynika, że aż 73 proc. pracowników w Polsce zauważyło, iż w 2012 r. ich zakres codziennych obowiązków wyraźnie się zwiększył. – Pracownicy stali się multifunkcyjni. Kryzys i zwolnienia spowodowały, że dziś w wielu firmach jedna osoba wykonuje tę samą pracę, którą przed kryzysem wykonywało kilka – mówiła podczas konferencji prasowej Agnieszka Bulik z zarządu agencji zatrudnienia Randstad. To powoduje, że Polacy chętniej niż mieszkańcy innych europejskich krajów deklarują chęć zmiany pracy. Z badań Randstadu wynika, że pod tym względem zbliżamy się już do  Stanów Zjednoczonych, w których pracownicy są uznawani za jednych z najbardziej mobilnych na świecie.
Do zmiany zajęcia pcha przede wszystkim chęć poprawy warunków życia – marzy o tym niemal co drugi ankietowany.  Jednak w przeciwieństwie do poprzednich lat, Polacy nie myślą już wyłącznie o większym przelewie, służbowej komórce czy laptopie, ale o tym, by pracować mniej. Aż 9 na 10 chce łatwiej godzić życie zawodowe z rodzinnym. – To druga strona obecnego spowolnienia gospodarczego. Pracownicy, nie mogąc się doczekać awansu czy podwyżki, zaczynają szukać swojego szczęścia w innym miejscu – mówi Krzysztof Cibor z Fundacji Inicjatyw Społeczno- -Ekonomicznych. Zdaniem Moniki Zakrzewskiej z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, chociaż obecnie przybywa bezrobotnych, a pracy brakuje, przedsiębiorcy powinni umiejętniej postępować z pracownikami. – Powinni już dziś myśleć o tym, co będzie za dwa czy trzy lata i już teraz starać się przywiązać do siebie najwartościowszą kadrę – radzi Zakrzewska. Jej zdaniem większość pracodawców przekonanych jest, że znalezienie pracownika to żaden problem, w związku z czym nie myśli o tym, że już od 2015 r. z powodów demograficznych osób gotowych do pracy będzie mniej. – U nas utarło się, że podwyżkę dostaje się wtedy, gdy się zmienia pracę, a nie jako nagrodę za zaangażowanie w obecnej firmie. Są osoby, które już nawet nie chodzą do szefa po podwyżkę, bo i tak wiedzą, że jej nie dostaną. Wolą wysłać CV do innej firmy – tłumaczy Zakrzewska. Badani nie wierzą przy tym w kłopoty ze znalezieniem kolejnej pracy – aż 71 proc. ankietowanych jest przekonanych, że znalazłoby ją bardzo szybko. Polskim pracownikom w ogóle optymizmu nie brakuje. Mimo kryzysu, aż 70 proc. stwierdza, że ich firmy osiągają bardzo dobre wyniki finansowe, a trzech na pięciu ankietowanych jest przekonanych, że dostanie podwyżkę. Niemal co drugi zakłada, iż dostanie roczną premię. Ankiety Instytutu Randstad wypełniło online 405 osób. Na całym świecie w badaniu wzięło udział prawie 14 tys. osób.

Fotoradary jako skarbonki

Najwyższa Izba Kontroli sprawdza, czy fotoradary ustawione są w miejscach najbardziej tego wymagających, a ich funkcjonowanie przyczynia się do spadku liczby wypadków. Izba przede wszystkim chce sprawdzić, czy stacjonarne fotoradary ustawiono w miejscach, gdzie wcześniej dochodziło do wypadków i kolizji. W miejscach, które zostały wskazane w analizach zagrożeń w ruchu drogowym – czytamy w komunikacie NIK. Z kontroli, które dotąd przeprowadziła NIK, wynika, że nie zawsze miejsca kontroli fotoradarowej były wybierane na podstawie analizy wypadków, kolizji i zdarzeń zagrażających bezpieczeństwu kierowców i pieszych. Część miejsc była typowana w oparciu o samorządowe plany wpływów do budżetu. To fatalny zwyczaj, owocujący fotoradarami ustawionymi bez związku ze stanem zagrożenia wypadkami i kolizjami. Fotoradary są potrzebne, jeśli przyczyniają się do poprawy bezpieczeństwa na drodze. Dlatego Izba sprawdzi też, czy fotoradary, które ustawiono przed kilkoma laty, przyczyniły się do spadku liczby kolizji i wypadków. Prezes Izby Jacek Jezierski powiedział, że problem bezpieczeństwa na polskich drogach od dawna pozostaje w zainteresowaniu kontrolerów NIK. Nasze drogi są niezwykle niebezpieczne, w Europie zajmujemy pierwsze miejsce, jeśli chodzi o liczbę wypadków szczególnie tych najcięższych, dlatego kontrolujemy infrastrukturę drogową i organizację ruchu drogowego – zaznaczył. – Fotoradary są jednym z narzędzi mających zapewnić bezpieczeństwo na drogach i są potrzebne, ale wtedy, gdy rzeczywiście służą poprawie bezpieczeństwa – dodał Jezierski. Zaznaczył, że miejsca ustawienia fotoradarów muszą być wybierane po analizach, podczas gdy – jak mówił – powszechnie mamy odczucie, że one są stawiane przede wszystkim tam, gdzie kierowcy przekraczają prędkość, ale nie powodują wypadków. – Będziemy chcieli też sprawdzić, jak policja dokonuje analiz i gdzie wysyła samochody z fotoradarami – wskazał prezes NIK. Rzecznik prasowy NIK Paweł Biedziak poinformował, że z dotychczas przeprowadzonych kontroli wynika, że nie zawsze miejsca kontroli fotoradarowej były wybierane na podstawie analizy wypadków, kolizji i zdarzeń zagrażających bezpieczeństwu kierowców i pieszych. – Cześć tych miejsc była typowana w oparciu o samorządowe plany wpływu do budżetu. To fatalny zwyczaj owocujący fotoradarami ustawionymi bez związku ze stanem zagrożenia wypadkami i kolizjami – ocenił. Według rzecznika NIK fotoradary są potrzebne, jeśli przyczyniają się do poprawy bezpieczeństwa na drodze. Dlatego Izba sprawdzi też, czy fotoradary, które ustawiono przed kilkoma laty przyczyniły się do spadku liczby kolizji i wypadków – zapowiedział. W 2011 r. po kontroli straży miejskich i gminnych NIK stwierdziła, że często straże te coraz bardziej przypominają policję drogową; zamiast dbać o porządek na ulicach i osiedlach, zajmują się przede wszystkim ściganiem kierowców, którzy przekraczają dozwoloną prędkość. Jak podkreślała NIK, takiej sytuacji sprzyja wzrastająca liczba fotoradarów, których właścicielami są samorządy. W wielu gminach coraz mniej strażników wychodzi na patrole, a coraz więcej zajmuje się wystawianiem mandatów na podstawie zdjęć z fotoradarów. Dzieje się to kosztem dbałości o porządek publiczny – oceniano w tamtym raporcie.

Atrakcje dla deweloperów

Modernizacje nieruchomości inwestycyjnych, typu kamienic, choć trudne i kosztowne, są atrakcyjne dla deweloperów Coraz więcej inwestorów decyduje się na kupno zabytkowych kamienic i przekształcenie ich w biurowce. Choć nie jest to nowe zjawisko, bo pierwsze tego typu inwestycje zaczęły powstawać w Polsce około dziesięciu lat temu, to dopiero w ostatnich latach liczba takich projektów znacznie wzrosła. — Jedną z pierwszych profesjonalnych realizacji tego typu był budynek Renaissance firmy Yareal przy zbiegu ul. Mokotowskiej i Placu Zbawiciela, oddany do użytku już prawie 9 lat temu. Jest to jednak segment rynku bardzo niejednorodny, bo ilekroć mamy do czynienia z rewitalizacją, dotyczy ona budynków z określoną historią, o bardzo różnych parametrach technicznych i użytkowych — mówi Mikołaj Martynuska, dyrektor działu doradztwa deweloperskiego w CBRE. Najwięcej rewitalizacji deweloperzy wykonują w Warszawie. Choć i w innych dużych miastach, jak Kraków, Wrocław, Poznań, Gdańsk czy Łódź można znaleźć ciekawe przykłady takich inwestycji. — Chęć deweloperów do rewitalizowania kamienic wynika po części z ograniczonej podaży niezabudowanych działek w centrach miast i ograniczeń prawnych związanych z wyburzeniem obiektów. Obecnie przygotowywane projekty, o których warto wspomnieć, to dawna elektrownia na warszawskim Powiślu, gdzie planowana jest inwestycja o ciekawej formie, nawiązująca do przemysłowego charakteru miejsca oraz fabryka Norblina, gdzie Capital Park planuje rewitalizację kilkunastu budynków historycznych i harmonijne uzupełnienie ich o przestrzeń biurową i handlową — wylicza Anna Kwiatkowska, ekspert z działu powierzchni biurowych Cushman & Wakefield. Obiekty oddane do użytku w ostatnich latach, które z pewnością wyróżniają się na rynku biurowym to m.in.: dwa budynki zaprojektowane po wojnie przez Marka Leykama — warszawski Ufficio Primo przy ul. Wspólnej, zrealizowany przez Kulczyk Holding i Okrąglak w Poznaniu, zrealizowany przez Immobel, a także Dom pod Gryfami przy warszawskim placu Trzech Krzyży firmy UBM. Ponadto warto wymienić budynki przy ulicy Mazowieckiej i placu Małachowskiego w stolicy odkupione od Hochtief Development Poland przez Kulczyk Silverstein Properites, Le Palais firmy  Warimpex przy ul. Próżnej, a także Pałac Młodziejowskiego czy kamienicę przy ul. Jasnej 26 — oba projekty Mermaid Properties.

Skutki „Rodziny na swoim”

Koniec możliwości zaciągnięcia preferencyjnego kredytu w ramach programu „Rodzina na swoim” nie oznacza, że możemy już o nim całkowicie zapomnieć. Charakter wsparcia i przyjęte założenia sprawiają, że będzie on rodził pewne konsekwencje zarówno dla państwa, korzystających z niego beneficjentów oraz dla pośredniczących w nim banków. Do kredytu udzielonego w ramach „Rodziny na swoim” państwo obowiązane jest dopłacać połowę odsetek przez okres 8 lat. Jest to duże obciążenie dla finansów publicznych, co więcej przez swoją konstrukcję rodzi długofalowe konsekwencje i kto wie czy to nie ten czynnik przesądził w największym stopniu o ostatecznym wygaszeniu programu. Tak czy inaczej ostatnie umowy zawarte z wykorzystaniem tej formy wsparcia będą generować wydatki budżetu państwa do końca 2020 r. Beneficjenci po 8 latach, w których mogli cieszyć się niższą ratą, będą musieli stawić czoła wyższemu obciążeniu. Oczywiście większość osób zaciągających kredyt zakładała, iż przez te lata nastąpi ich rozwój zawodowy i w konsekwencji wzrosną ich zarobki umożliwiając spłatę wyższych rat. Miejmy nadzieję, że tak się stanie. Jednak życie różnie się układa i dla części osób wyższa rata może okazać się nie lada problemem.
Na ryzyko wystawione są także banki, które oferowały tego rodzaju produkt. Jeśli beneficjanci będą mieć kłopoty, to także one będą musiały zmierzyć się z problemem. O tym, iż może to być poważne zagrożenie dla funkcjonowania banków w przyszłości wskazywała już niejednokrotnie Komisja Nadzoru Finansowego. Wprawdzie zdolność kredytowa dla osób zainteresowanych preferencyjnym kredytem była liczona tak jakby państwowych dopłat nie było, więc teoretycznie banki nie powinny ponosić nadmiernego ryzyka. Z drugiej jednak strony jedna z kilku modyfikacji początkowych założeń ustawy umożliwiła kredytobiorcy nie posiadającemu odpowiedniej zdolności kredytowej możliwość dołączenia do umowy osób z rodziny (np. rodziców czy rodzeństwo). Jaki odsetek stanowią tego rodzaju umowy nie wiadomo, ale to w głównej mierze właśnie one będą stanowić źródło potencjalnego zagrożenia.
Można więc stwierdzić, iż pełna ocena funkcjonowania programu „Rodzina na Swoim” nie powinna kończyć się na podsumowaniu ilości i wartości udzielonych kredytów, ale również powinna w przyszłości brać pod uwagę konsekwencje jakie poniosły wszystkie zaangażowane strony.

Kredyty jeszcze tańsze

Nawet o kolejne trzy procent może spaść rata kredytu na nieruchomość inwestycyjną  spłacanego w złotych. Wszystko dzięki oczekiwanej przez rynek obniżce stóp procentowych. Decyzja Rady Polityki Pieniężnej, to dobra wiadomość dla wszystkich kredytobiorców zadłużonych w naszej walucie. Powodów to optymizmu jest więcej, gdyż dalsze obniżki są bardzo prawdopodobne. Na pierwszym tegorocznym posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej zapadła decyzja o obniżeniu stóp procentowych. Zgodnie z oczekiwaniami rynku od 10 stycznia stopa referencyjna będzie wynosić 4 procent. Jest to już kolejna obniżka w cyklu, który został zapoczątkowany w listopadzie. Na trzech kolejnych posiedzeniach członkowie RPP obniżyli stopy procentowe łącznie o 75 punktów bazowych. Warto jednak zwrócić uwagę, że z punktu widzenia kredytobiorców najistotniejsze są notowania stopy Wibor, a tam spadki są znacznie większe. Od swojego maksimum w roku ubiegłym stawka 3 miesięczna spadła o ponad 1 punkt procentowy. Najwyższy w ostatnim czasie poziom Wibor notował bowiem w dniu 11 lipca (5,14%), a dzisiaj poziom ten to 4,05%. Dla wszystkich osób spłacających kredyty w złotych, oznacza to wymierne korzyści i niższą ratę. Dla zobowiązania w wysokości 200 tysięcy złotych zaciągniętego na 30 lat, oznacza to ratę niższą o około 140 złotych. W lipcu tego roku rata kredytu wynosiła około 1280 złotych, a dzisiaj jest to nieco ponad 1140 złotych. Dalsze obniżki stóp procentowych i stopy Wibor są ciągle możliwe, a to będzie oznaczało dalsze spadki rat kredytowych. Obniżki stóp i spadek oprocentowania klienci banków odczują w różnym terminie. Większość instytucji aktualizuje oprocentowanie kredytów w cyklach 3 miesięcznych. Może to oznaczać, że np. część klientów, których oprocentowanie jest zmieniane zawsze na początku kwartału, niższą ratę będzie płacić dopiero w marcu. Jednak dalsze oczekiwane obniżki stóp procentowych będą skutkowały kolejnymi obniżkami Wiboru i niższym oprocentowaniem, prędzej czy później, cieszyć będą się wszyscy kredytobiorcy zadłużeni w naszej walucie.

Największa nieruchomość inwestycyjna

Nazwana „Globalnym Centrum” gigantyczna nieruchomość inwestycyjna wysokości 100 metrów i bokach długości 400 i 500 metrów powstaje w Chengdu, stolicy Syczuanu na zachodzie Chin. Przez twórców i inwestorów przedstawiana jest jako największy na świecie budynek wolnostojący. Ambitna i gwałtownie rozwijająca się megalopolis Chengdu, licząca ponad 14 mln mieszkańców, chce poszczycić się ogromnym budynkiem wypełniającym duży kwartał ulic. Budowa „Global Centre” postępuje szybko. Zewnętrzna bryła jest już prawie ukończona, a armia pracowników krząta się we wnętrzu, w którym zmieściłoby się 20 budynków Opery z Sydney (która zajmuje 1,8 ha powierzchni i może pomieścić ok. 2700 osób w sali koncertowej i 1500 w sali operowej). Obrys „Globalnego Centrum” w Chengdu ma 200 tys. metrów kwadratowych. W środku powierzchnia użytkowa będzie liczyć 1,5-1,7 mln metrów kwadratowych – więcej niż łączna powierzchnia pięter obecnie najwyższego drapacza chmur na świecie: Burdż Chalify w Dubaju (829 metrów). Dla porównania: biura i korytarze rozległego Pentagonu w Waszyngtonie mają 600 tys. metrów kwadratowych; zaś obrys budowli liczy 117 tys. metrów kwadratowych. Z kolei warszawski Pałac Kultury i Nauki, który mierzy niecałe 188 metrów bez iglicy, ma zaledwie 123 tys. metrów kwadratowych powierzchni użytkowej. Znajdzie się tam m.in. sztuczna plaża o powierzchni 5 tys. metrów kwadratowych z ogromnymi zjeżdżalniami, granicząca ze słodkowodnym morzem pod wielkim szklanym baldachimem. Na horyzoncie morza, na największym na świecie ekranie LED długości 150 metrów, wyświetlany będzie widok prawdziwego nieba z chmurami i słońcem. W parku wodnym w Centrum będą również największe na świecie sztuczne fale, a na wodach sztucznego morza unosić się będzie duży piracki statek żaglowy. „Global Centre” ma być ukończone przed międzynarodowym forum amerykańskiego magazynu „Fortune”, zaplanowanym w Chengdu na 6-8 czerwca 2013 roku. Na jego otwarcie przybędzie prawdopodobnie nowy przywódca Chin, Xi Jinping, wraz z szefami międzynarodowych koncernów z całego świata. W budynku znajdą się m.in. powierzchnie biurowe, sale konferencyjne, kompleks uniwersytecki, dwa pięciogwiazdkowe hotele, dwa centra handlowe, kino Imax, lodowisko. W położonym w głębi lądu Syczuanie płynna linia dachu przekrywającego całość nawiązuje do krzywizn fal morskich. „Jest to miasto nad oceanem zrobionym przez człowieka” – obrazowo opisuje Liu Xun, pokazując ustawioną na zewnątrz makietę Centrum. Dodaje, że okna tysiąca hotelowych pokoi będą z widokiem – na sztuczne morze. Nie wszyscy się zachwycają – jak można przeczytać we wpisie pod reklamującym inwestycję wideo umieszczonym na YouTube. Budynek, a właściwie prezentacja robi wrażenie – pisze internauta -w przeciwieństwie do rzeczywistego widoku budowli przez grubą warstwę szarego smogu spowijającego niemal stale Chengdu.
„Global Centre” jednak obiecuje, że w środku, dzięki japońskiej technologii, „przez dwadzieścia cztery godziny na dobę będzie sztuczne słońce, które również zapewni przyjazną temperaturę” – wyjaśnia pani Liu.
Naprzeciwko „Global Centre” powstanie drugi ogromny budynek: Centrum Sztuki Współczesnej zaprojektowane przez słynną iracko-brytyjską gwiazdę architektury Zahę Hadid. Znajdzie się w nim teatr, opera i muzeum. Na rozległej przestrzeni oddzielającej obie budowle, które przedstawiciele lokalnych władz porównują wprost do egipskich piramid, znajdzie się ogromna fontanna grająca wyrzucająca wodę na wysokość 60 metrów. „Global Centre” stanowi epicentrum rozbudowy Chengdu, które cieszy się dwucyfrowym wzrostem gospodarczym. W syczuańskiej megalopolis do 2020 roku ma powstać osiem nowych linii metra, drugie lotnisko, a miasto ma ambicje stać się nowa światową Doliną Krzemową. Chengdu dla międzynarodowych firm działających w Chinach staje się ważnym ośrodkiem. Chińskie kierownictwo partyjne przeznaczyło stolicę Syczuanu na centrum logistyczne, handlowe, finansowe, naukowe i technologiczne oraz główny węzeł transportowy zachodniej części kraju. Miasto jest także ważną ośrodkiem dla rolnictwa i przemysłu. W końcu 2010 roku w Chengdu swoje filie miało ponad 200 firm z rankingu 500 największych amerykańskich firm klasyfikowanych według przychodów przez amerykański magazyn gospodarczy „Fortune”. Dzięki temu Chengdu pod względem ich liczby znalazło się na czele rankingu w całych Chinach zachodnich i środkowych.

Optymizm deweloperów

Większość giełdowych deweloperów jest rozczarowana zeszłoroczną sprzedażą, jednak liczba nowych inwestycji nie spada. Zeszły rok był dla deweloperów bardzo trudny. Spowolniła cała gospodarka łącznie z rynkiem pracy, spadła dostępność kredytów, stopniowo wygaszany był program Rodzina na Swoim, a stopy procentowe utrzymywały się na wysokim poziomie. Mimo to deweloperzy nie zaniechali rozpoczynania nowych projektów, więc klient mógł w ofercie przebierać. Optymizm na początku zeszłego roku był duży, ale już w wakacje szefowie spółek deweloperskich zaczęli rewidować oczekiwania. Z giełdowych deweloperów jedynie Robygowi udało się zrealizować zapowiedzi, a nawet przekroczyć je o 11 proc. Najsłabiej wypadł Marvipol, który sprzedał o 32 proc. mniej, niż zapowiadał. Jednak, jak wynika ze wstępnych danych firmy REAS, deweloperzy wierzą w rynek znacznie silniej, niż o tym mówią. Źródłem optymizmu jest bardzo dobra sprzedaż przede wszystkim w aglomeracji warszawskiej, która jest największym rynkiem nowych mieszkań. Ale nie tylko. — Zaskakująco wysoka jest liczba mieszkań wprowadzonych do sprzedaży w czwartym kwartale zeszłego roku, choć wszystkie czynniki wskazywałyby, że ta liczba będzie spadać. Tak robią szczególnie duzi, silni i najbardziej profesjonalni deweloperzy. Reżim ustawy deweloperskiej ogranicza dostęp do pieniędzy klienta w czasie budowy. Z tego wnioskujemy, że inwestycje mają zagwarantowane finansowanie bankowe lub własne, a ich właściciele są przekonani, że ich produkt będzie się sprzedawał lepiej niż konkurencji — mówi Katarzyna Kuniewicz, szefowa działu badań REAS. Na koniec III kwartału w sześciu największych aglomeracjach było 12,7 tys. gotowych niesprzedanych mieszkań. Zdaniem Sławomira Horbaczewskiego, deweloperzy nie powinni się nimi przejmować, bo to zwykle lokale źle zaprojektowane i w nietrafionych lokalizacjach. Żeby sprzedawać, trzeba budować nowe.

Euro do czerwca po 4,25 zł

Tak prognozuje ING Groep, firma który przez ostatnie sześć kwartałów najtrafniej przewidywał zmiany notowań naszej waluty. W poniedziałek  euro notowane jest po 4,12 zł. Do czerwca będzie kosztowało 4,25 zł, ale na koniec roku już tylko 4,10 zł, prognozują analitycy ING Groep. Rentowność dziesięcioletnich obligacji skarbowych Polski, która spadła w ubiegłym tygodniu do najniższej wartości od czterech lat w porównaniu z rentownością obligacji Niemiec, wzrośnie w tym roku o ok. 40 pkt bazowych (0,4 proc.) do 4,4 proc.  – Poprawa nastrojów oznacza, że część inwestorów, którzy w ubiegłym roku przesunęli się z peryferiów eurolandu do względnego bezpieczeństwa obligacji Polski, może rozważyć powrót – powiedział Grzegorz Ogonek, ekonomista ING w Warszawie. – Rentowności obligacji Polski są obecnie mniej atrakcyjne niż wtedy, kiedy wynosiły ok. 5 proc., co również oznacza mniejszy potencjał umocnienia dla złotego – dodał. Inną przyszłość złotego widzą analitycy Scotia Capital i Rabobank International, którzy zajęli odpowiednio drugie i trzecie miejsce w rankingu trafności prognoz kursu polskiej waluty. Spodziewają się umocnienia złotego do 4,0 zł za  euro do końca roku. – Napływ kapitału do rynków wschodzących wzrósł zdecydowanie i prawdopodobnie będzie kontynuowany, choć pewnie w mniejszym tempie – powiedział Christian Lawrence, strateg walutowy w Rabobanku. – To powinno wspierać złotego – dodał. Złoty umocnił się o 9,4 proc. wobec  euro i o 11 proc. wobec  dolara w 2012 roku, najmocniej wśród światowych walut.

Rośnie w Polsce sprzedaż aut luksusowych

Dwucyfrowe wzrosty sprzedaży odnotowali w 2012 r. na polskim rynku najwięksi producenci samochodów osobowych segmentu premium. Liderem w tej kategorii zostało BMW, przed Mercedesem i Audi. Niemiecka „wielka trójka” sprzedała łącznie ponad 16 tys. pojazdów. Jak wynika ze statystyki Centralnej Ewidencji Pojazdów, uwzględniającej nowe pojazdy rejestrowane w Polsce, od stycznia do końca grudnia zarejestrowano 5555 samochodów marki BMW, czyli o 21,9 proc. więcej niż rok wcześniej, 5415 pojazdów Mercedes-Benz – o 11,4 proc. więcej niż rok wcześniej i 5111 samochodów Audi – o 23,5 proc. więcej niż rok wcześniej. Lexus – japoński konkurent niemieckiej „wielkiej trójki” – pozostaje daleko w tyle z 557 pojazdami. Daje mu to 2,6 proc. wzrost w porównaniu z 2011 r. Według eksperta, szefa Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego Samar Wojciecha Drzewieckiego, dobra sprzedaż samochodów luksusowych w kryzysowym 2012 roku to przede wszystkim zasługa zakupów ze strony klientów instytucjonalnych. Pokazuje też narastające rozwarstwienie polskiego społeczeństwa, gdzie grupa potencjalnych klientów marek premium wciąż rośnie. „W przypadku marek premium udział klientów instytucjonalnych jest znacznie większy, niż w przypadku marek popularnych i przekracza 70 proc. Klient instytucjonalny jest tym klientem, który wciąż kupuje samochody. Firmy kierują się nieco innymi prawami, tutaj wymiana aut jest wymianą częstszą i pewną, nawet pomimo kryzysu” – powiedział PAP Drzewiecki. Zastrzegł, że rynek samochodów luksusowych jest zdecydowanie mniejszy od rynku pojazdów popularnych, dlatego dużo łatwiej wygenerować na nim znaczące zmiany w statystykach, zarówno na plus, jak i minus. W jego opinii, w tym roku segment aut premium nadal będzie rósł. „Być może już nie w takim stopniu, jak dotychczas, ale wygląda na to że tutaj niewiele się zmieni” – ocenił. Przedstawiciele największych producentów samochodów klasy premium z „umiarkowanym optymizmem” patrzą na 2013 rok. Katarzyna Gospodarek z BMW Group Polska powiedziała PAP, że w tym roku producent z Bawarii przewiduje dalszy zrównoważony wzrost na polskim rynku. „Jesteśmy przekonani, że nasza oferta modelowa jest bardzo atrakcyjna dla klientów, czekają nas też premiery, w tym pierwszego w pełni elektrycznego auta BMW i3” – oceniła. Według niej w tym roku poszerzona zostanie sieć dealerska BMW o cztery nowe lokalizacje w Krakowie, Gliwicach, Częstochowie i Toruniu. Ewa Łabno-Falęcka z Mercedes-Benz Polska poinformowała PAP, że rozpoczynającym się roku producent ze Stuttgartu liczy na niewielki, ale jednak wzrost sprzedaży w Polsce. „Jesteśmy umiarkowanymi optymistami. Nie spodziewamy się boomu, ale tez raczej nie przewidujemy głębokiego załamania. Liczymy przede wszystkim na sukces naszych nowych modeli, które pomagają nam przyciągać nowych klientów” – oceniła. W 2013 roku Mercedes-Benz zapowiada na premiery: całkowicie nowego modelu: Klasy CLA, na rynek w tym samym czasie wejdzie też odmieniona Klasa E od razu w wszystkich czterech wersjach (limuzyna, kombi, coupe i cabrio). W połowie roku w salonach pojawi się nowa luksusowa Klasa S. „Nowy rok to też pierwszy pełen rok sprzedaży nowej Klasy A, która zarówno w Polsce jak i w Europie cieszy się ogromnym wzięciem” – dodała Łabno-Falęcka.

Nowa rekomendacja, nowe problemy

Liberalizacja przez zaostrzanie – to propozycja zmian rekomendacji S, zaproponowana przez KNF. W miejsce zniesionego limitu rat kredytów do dochodów pojawi się konieczność posiadania wkładu własnego. Problem może mieć co trzeci klient. Według nowej rekomendacji S od 2014 r. klient biorąc kredyt na nieruchomość powinien mieć co najmniej 10 proc. wartości nieruchomości, a na kolejne 10 proc. wykupione ubezpieczenie. Według nowej rekomendacji S od 2014 r. klient biorąc kredyt na nieruchomość powinien mieć co najmniej 10 proc. wartości nieruchomości, a na kolejne 10 proc. wykupione ubezpieczenie. Już niewiele czasu zostało bankom na zaopiniowanie nowego projektu rekomendacji S – regulującej udzielanie kredytów mieszkaniowych. Komisja Nadzoru Finansowego czeka na reakcje banków do 18 stycznia i zakłada, że nowa rekomendacja zostanie przyjęta w marcu, a rynek zacznie je stosować nie później niż w sześć miesięcy od przyjęcia. Wyjątek KNF robi dla najbardziej radykalnego zapisu czyli posiadania minimum 10 proc. wkładu własnego. Ten wymóg ma zacząć obowiązywać od przyszłego roku. W odświeżonej rekomendacji S, która miała nieco zliberalizować politykę udzielania kredytów mieszkaniowych, ku ogólnemu zaskoczeniu znalazł się zapis nadający jej zupełnie przeciwny kierunek. Punktem zwrotnym będzie konieczność posiadania wkładu własnego przy zaciąganiu kredytu na nieruchomość. Biorąc pod uwagę, że niemal połowa kredytów udzielana jest na więcej niż 80 proc. wartości nieruchomości, zmiana proponowana przez KNF to prawdziwa rewolucja. Polacy będą mieć spore trudności, aby sprostać nowym oczekiwaniom. Tym bardziej, że sama transakcja zakupu wymaga jeszcze dodatkowych wydatków, konieczne są też pieniądze na wykończenie. Z ostatnich przedstawianych przez Związek Banków Polskich danych pochodzących z III kw. 2010 r. wynika, że kredyty na ponad 90 proc. wartości nieruchomości brało blisko 35 proc. Polaków. Co czwarty kredytobiorca nie miał nawet 5 proc. wkładu własnego. Łącznie na więcej niż 80 proc. LtV (relacja kredytu do wartości nieruchomości) zaciągało kredyt ponad dwa lata temu 48,6 proc. klientów, dziś jest to 47,24 proc. Sytuacja więc wiele się nie zmieniła. Choć od tego roku, po zakończeniu sprzedaży kredytów z dopłatami do odsetek determinacja klientów do zadłużania się na 100 proc. ceny mieszkania mogła się obniżyć. Według nowej rekomendacji S od 2014 r. klient biorąc kredyt na nieruchomość powinien mieć co najmniej 10 proc. wartości nieruchomości, a na kolejne 10 proc. wykupione ubezpieczenie. Od 2015 r. wkład własny ma już wynosić 20 proc. Przy średnim obecnie kredycie w wysokości blisko 200 tys. zł, klient będzie musiał wyłożyć 20 tys. zł w 2014 r., a od 2015 r. 40 tys. zł. Biorąc pod uwagę średnie całkowite ceny mieszkań w aglomeracjach, największe kwoty będą potrzebne w Warszawie – ok.. 39 tys. zł, we Wrocławiu, Gdańsku i Krakowie od 28 do 32 tys. zł i to przy 10 proc. wkładzie własnym. KNF uzasadnia zmiany chęcią budowania podstaw pod możliwość emitowania instrumentów dłużnych pod zastaw portfeli kredytów mieszkaniowych. Doświadczenia, szczególnie z takimi instrumentami dłużnymi w USA nie ułatwiają zadania w Polsce, dlatego warunkiem sukcesu rozwoju takiego rynku wysoka jakość portfeli kredytowych z względnie prostym do opanowania ryzykiem – tłumaczy nadzór.

Inwestycje Politechniki Śląskiej

Inwestycje i remonty warte łącznie blisko 268 mln zł zrealizowała w ciągu ostatnich 4 lat Politechnika Śląska w Gliwicach. Największe planowane inwestycje to m.in. deptak w centrum kampusu, remont stołówki studenckiej oraz system komputerowy dla potrzeb zarządzania uczelnią. O osiągnięciach i planach jednej z największych uczelni technicznych w Polsce mówił w czwartek w Gliwicach prorektor ds. studenckich i kształcenia prof. Stanisław Kochowski. Wśród planowanych w tym roku inwestycji jest zagospodarowanie zamkniętej już dla ruchu ulicy Akademickiej wraz z przyległymi terenami, leżącej w sercu kampusu uczelnianego, a zarazem w centrum miasta, w pobliżu której ma powstać w przyszłości planowana hala widowiskowa Podium. Władze uczelni i miasta liczą na to, że deptak w tym miejscu uczyni tę część miasta bardziej przyjazną nie tylko dla studentów, ale i mieszkańców. „To będzie bez wątpienia istotny element rozwoju całej dzielnicy akademickiej” – podkreślił prof. Kochowski. Wartość tej inwestycji to 18,3 mln zł. Ponad 7 mln zł wyłoży na ten cel Politechnika, ponad 11 mln Urząd Miasta, który jest właścicielem części terenu. Inne ważne dla uczelni inwestycje to rozpoczęta już modernizacja stołówki przy ul. Łużyckiej, mająca kosztować ponad 8 mln zł, budowa boiska przy Centrum Kultury Studenckiej Mrowisko kosztem 700 tys. zł, którą sfinansuje Urząd Miasta, oraz zakup zintegrowanego systemu komputerowego dla potrzeb zarządzania uczelnią, która planuje przeznaczyć na ten cel ok. 6 mln zł w przyszłym roku. Planowany jest też remont budynku centrum komputerowego, na co potrzeba 14,7 mln zł oraz termomodernizacja kilku uczelnianych budynków. Wśród zrealizowanych w poprzedniej kadencji obecnych władz rektorskich inwestycji są m.in. przebudowa byłego Studenckiego Domu Kultury na potrzeby Wydziału Architektury Politechniki Śląskiej, nowy budynek Wydziału Organizacji i Zarządzania w Zabrzu, modernizacja dawnej stołówki na Centrum Kultury Studenckiej Mrowisko, a także Centrum Nowych Technologii i Centrum Biotechnologii na potrzeby projektu Śląska Biofarma.
Większość środków na te inwestycje pochodzi z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego oraz Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, część wyasygnowała sama uczelnia, a także gminy, na terenie których Politechnika ma swoje wydziały. Jak poinformował prof. Kochowski, Politechnika Śląska kształci obecnie ponad 28 tys. studentów. Ok. 30 proc. stanowią kobiety. W przyszłym roku uczelnia planuje otworzyć nowy kierunek – teleinformatykę, a także studia II stopnia na kierunku logistyka. Chce też rozwijać studia podyplomowe oraz kursy dokształcające, ważne jest też zatrzymanie spadku liczby studentów na studiach niestacjonarnych. W ostatnich 3 latach uczelnia pozyskała 70 mln zł dofinansowania z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego na tzw. kierunki zamawiane. Obecnie z takiego wsparcia procesu dydaktycznego oraz programu stypendialnego dla najlepszych studentów korzystają studiujący na siedmiu kierunkach Politechniki Śląskiej. „Z naszego punktu widzenia koncepcja kierunków zamawianych sprawdziła się, zaobserwowaliśmy rzeczywiście większe zainteresowanie nimi. Trudno natomiast na razie powiedzieć, jaki to przyniesie efekt na rynku pracy, bo absolwenci jeszcze się na nim nie znaleźli” – powiedział prof. Kochowski.

Możliwy wzrost deficytu budżetu do ok. 45 mld zł

Możliwe, że w bieżącym roku dojdzie do nowelizacji budżetu państwa zwiększającej deficyt do około czterdziestu pięciu mld złotych z planowanych 35,6 mld – głosi dzisiejszy, piątkowy raport Banku Pekao SA. „Szacujemy, że w 2013 roku dochody podatkowe będą o około 18 mld złotych niższe od zakładanych w ustawie za sprawą słabego popytu krajowego i importu” – napisali w raporcie analitycy banku Pekao. „Spodziewamy się, że na przestrzeni roku może dojść do nowelizacji ustawy budżetowej i podniesienia limitu deficytu z obecnych 35,6 mld złotych do około czterdziestu pięciu mld złotych” – czytamy w raporcie. Zdaniem analityków Pekao SA cykl redukcji stóp procentowych będzie kontynuowany, a kolejne cięcie o dwadzieścia pięć punktów bazowych nastąpi w marcu. W środę prezes Narodowego Banku Polskiego Marek Belka zasugerował, że Rada Polityki Pieniężnej, która w styczniu obniżyła stopy procentowe o 25 punktów bazowych, może zrobić przerwę w łagodzeniu polityki monetarnej. „Te stwierdzenia wspierają nasz scenariusz stóp procentowych, który zakłada teraz przerwę w cięciu stóp w lutym, później zaś jeszcze jedną obniżkę w marcu” – głosi raport Pekao SA. „Spodziewamy się, że w drugim półroczu inflacja może wzrastać. Taki scenariusz może powstrzymać RPP przed większą skalą obniżek stóp procentowych”. Analitycy Pekao SA nadal uważają, że w pierwszej połowie ubiegłego roku złoty może się nieco osłabić, a później zyska na wartości na skutek przyspieszenia wzrostu polskiej gospodarki.

Kupujemy rzeczy zbędne

Prawie jedna czwarta Polaków przyznaje, że zdarza im się kupować niepotrzebne rzeczy, najczęściej obuwie i odzież – takie szokujące dane wynikają z najnowszego sondażu TNS Polska. Do zbędnych zakupów respondenci przyznają się tym częściej, im wyższe jest ich wykształcenie i wyższe dochody. Pięćdziesiąt osiem procent uczestników sondażu TNS Polska przyznało, że w ciągu ostatniego roku kupiło coś zbędnego. Pytani o niepotrzebne zakupy w ostatnich 12 miesiącach najczęściej wymieniali odzież i obuwie (ponad trzydzieści procent ), urządzenia do kuchni lub utrzymania domu, elektronikę służącą rozrywce (jedenaście procent ), nowy telefon i żywność (po sześć proc.), sprzęt komputerowy i książki (po trzy proc.), sprzęt turystyczny (dwa proc.) oraz kosmetyki (jeden proc.). 43 proc. z tych, którzy uznali, że zdarzyło im się kupić coś niepotrzebnego w ciągu ostatniego roku, nie umiała nawet w przybliżeniu podać wartości zbędnych zakupów. Pozostali (39 proc.) najczęściej deklarowali, że wydali niepotrzebnie do 500 zł. 23 proc. ankietowanych lub ich rodzin często lub czasami myśli, że kupuje za dużo rzeczy, oraz że bez niektórych zakupów mogliby się obyć. 30 proc. ma takie refleksje rzadko lub bardzo rzadko, a 42 proc. deklaruje, że nigdy nie myśli w ten sposób. Ankieterzy TNS Polska pytali również o powody zakupów niepotrzebnych rzeczy. Badani zazwyczaj zapewniali, że nigdy nie kupują czegoś dlatego, że znajomi to mają, pod wpływem reklamy, mody lub dlatego, że pojawiło się w sprzedaży. Jak zaznacza TNS Polska, ludzie nie lubią się przyznawać, że działają pod czyimś wpływem, dlatego odpowiedzi nie muszą oznaczać, że ten wpływ rzeczywiście jest mały. Zespół Badań Społecznych OBOP w TNS Polska analizował zagadnienie zakupów w grudniu – w okresie wzmożonych przedświątecznych transakcji. Sondaż przeprowadzono między 6 a 10 grudnia 2012 r., na ogólnopolskiej, reprezentatywnej próbie 1000 mieszkańców Polski w wieku od 15 lat.

Budżet Nysy na 2013

Ze 143-milionowego budżetu blisko 16 mln zł nyska gmina przeznaczy na inwestycje. Na budowę, przebudowę i remonty dróg gmina planuje przeznaczyć w tym roku przeszło 12 milionów złotych. – Nasze najważniejsze zadania na ten rok związane są z drogownictwem. Sprawna komunikacja w gminie pozwoli nie tylko na wygodne poruszanie się mieszkańcom, ale zapewne przyczyni się też do tego, że inwestorzy przychylniej spojrzą na oferowane przez nas tereny – tłumaczy Artur Pieczarka, rzecznik nyskiej gminy. I tak największą, a zarazem najdroższą tegoroczną inwestycją będzie budowa ulicy Krasińskiego na Górnej Wsi – od nowego ronda przy Krasińskiego w kierunku terenów inwestycyjnych. Jak wyjaśniają nyscy włodarze chodzi o stworzenie łącznika, który pozwoli mieszkańcom wygodniej dojechać do miasta oraz wydostać się na drogę prowadząca w kierunku granicy z Czechami.- W tej chwili kierowcy korzystają ze zwykłej szutrowej drogi. Dlatego chcemy zbu-dować odcinek łączący ulicę Długosza z drogą wojewódzka prowadząca w kierunku Głuchołaz – dodaje rzecznik. To zadanie ma kosztować około 5,5 mln zł, a gmina planuje ubiegać się o dofinansowanie z pieniędzy rządowych. Równie sporym przedsięwzięciem jest przebudowa ulicy Kraszewskiego i Asnyka oraz połączenie ich z ulicą Racławicką. Przy tej okazji ma powstać tam również rondo. Na ten cel gmina zamierza przeznaczyć około 3,2 mln zł, przy czym inwestycja jest o tyle nietypowa, że swój udział zadeklarowali w niej zainteresowani położonymi tam terenami przedsiębiorcy. – To ważne dla gminy, bo w tym miejscu powstanie McDonald’s i stacja paliw, a to z kolei oznacza, że nysanie mogą spodziewać się nowych miejsc pracy – mówi Artur Pieczarka. Łącznie z tegorocznego budżetu na budowę, przebudowę, modernizacje i remonty dróg gmina przeznaczy przeszło 12 mln zł. Oprócz dwóch najważniejszych zadań realizowana będzie cała masa pomniejszych przedsięwzięć. W planach jest m.in. remont ulicy 22 stycznia w Nysie, budowa dróg wiejskich w Niwnicy, Wierzbięcicach, Radzikowi-cach, Przełęku i Jędrzychowie. W Nysie przy ul. Chodo-wieckiego (tuż przy gimnazjum) powstanie zatoczka dla autobusów, a na odcinku od Mickiewicza do śródmieścia – ścieżka rowerowa.

CBŚ w resorcie finansów

Pragnę stanowczo zaprzeczyć doniesieniom medialnym i pojawiającym się sugestiom, iż czynności były ukierunkowane wobec konkretnego funkcjonariusza Ministerstwa Finansów – w ten sposób Krzysztof Wojdakowski z Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku w rozmowie z TVN24 skomentował poranne doniesienia dziennika.pl o wejściu CBŚ do gabinetu wiceministra finansów Jacka Kapicy w związku ze śledztwem w sprawie branży hazardowej. Prokurator przekonywał, że CBŚ nie przyszło do resortu finansów w celu przeszukania – funkcjonariusze mieli jedynie „złożyć niezapowiedzianą wizytę”. Funkcjonariusze CBŚ wraz z prokuratorami w czasie tej wizyty mieli zapoznać się z „dokumentacją związaną z nadzorem nad szeroko rozumianym rynkiem automatów do gier o niskich wygranych”. – Stosowną dokumentację uzyskali i zabezpieczyli w sposób procesowy – podsumował. Dodał, że materiały zdobyte przez CBŚ „zostaną poddane wnikliwej analizie i oględzinom”. „Czynności były ukierunkowane na myślenie, w jakim zakresie Ministerstwo Finansów było informowane o nieprawidłowościach występujących w tej branży. Miało to związek z ustaleniami śledztwa, że określona grupa urządzeń określonych jako automaty do gier o niskich wygranych działało niezgodnie z przepisami ustawy o grach i zakładach wzajemnych” – głosi oświadczenie prokuratury w tej sprawie.

Przypominamy, że liczne dokumenty, a także dyski komputerów wyniosło CBŚ z gabinetu wiceministra finansów Jacka Kapicy. Minister musi się liczyć z tym, że będzie przesłuchany i może nawet usłyszeć zarzuty. Prokuratura jednak tego nie potwierdza. CBŚ – jak wyjaśnił jeden z śledzych, działali na podstawie wystawionego przez prokuratora „żądania wydania rzeczy”, co dawało im prawo nawet do siłowego przejęcia żądanych dokumentów. CBŚ nie napotykał  oporu ze strony Kapicy, ani pięciu innych dyrektorów w resorcie finansów. Wszystkie zabezpieczone dokumenty zostały przewiezione do siedziby wydziału przestępczości zorganizowanej i korupcji w białostockiej Prokuraturze Apelacyjnej. Całą akcję nadzorowali bisłostoccy prokuratorzy ze specjalnej grupy śledczej badającej kulisy afery „jednorękich bandytów”. Wyjaśniają oni, jak w krótkim czasie Polskę zalały dziesiątki tysięcy automatów

Ponad 1,3 mln zł kary dla SKOK-u im. F. Stefczyka

Karę w wysokości ponad 1,3 mln zł nałożyła prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów ma SKOK im. F. Stefczyka w Gdyni za wprowadzenie konsumentów w błąd w kampanii reklamowej – poinformował w komunikacie Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Jak podał Urząd, SKOK im. Stefczyka w kampanii reklamowej pod hasłem Zapisz się za darmo do końca sierpnia i za darmo przelewaj pieniądze w oddziale wprowadził konsumentów w błąd. Za naruszenie zbiorowych interesów konsumentów na Kasę została nałożona kara w wysokości 1 mln 300 tys. 862 zł. Decyzja nie jest ostateczna, przysługuje od niej odwołanie do sądu – zaznaczył UOKiK.
Jak podał Urząd, w ramach zakwestionowanej kampanii, prowadzonej w telewizji, radiu, prasie, internecie, w formie ulotek, SMSów i e-maili SKOK im. Stefczyka zachęcał do uzyskania członkostwa w kasie oraz otwarcia rachunku oszczędnościowo-rozliczeniowego. Ofertę promowano od 1 czerwca do 31 sierpnia 2012 r. m.in. hasłami Zapisz się za darmo do końca sierpnia i za darmo przelewaj pieniądze w oddziale; 0 zł za przelewy w oddziale. Zdaniem UOKiK na podstawie tych haseł konsumenci mogli odnieść wrażenie, że będą mogli za darmo dokonywać przelewów, gdy założą konto. Jak się okazało, w rzeczywistości nowy członek mógł wykonywać darmowe przelewy tylko do końca sierpnia, czyli w czasie obowiązywania promocji. W opinii Urzędu gdyby konsumenci mieli rzetelne informacje o okresie obowiązywania oferty, mogliby nie skorzystać z usług SKOK im. F. Stefczyka.
Przypominamy, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów jest najważniejszym organem chrony konkurencji, ochrony konsumentów oraz pomocy publicznej

Średni klimat dla biznesu

Polska jest lepsza od Francji i Włoch, ale gorsza od Rwandy, Kolumbii, Kostaryki i naszych najbliższych sąsiadów. Pod względem wolności gospodarczej wypadamy więc średnio. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby zaradnym z natury Polakom państwo nie rzucało tylu kłód pod nogi. Wolność gospodarcza – to swoboda podejmowania działalności wolna od ingerencji państwa. W skrócie chodzi o to, że im rządzący mniej się wtrącają w sprawy gospodarki i prowadzenia biznesu, tym lepiej. Spośród 177 uwzględnionych państw zdaniem Heritage Foundation pełną wolność gospodarczą zapewnia jedynie pięć. Zwycięzca zestawienia – Hongkong, a także trzy kolejne państwa Singapur, Australia i Nowa Zelandia leżą w regionie Azji i Pacyfiku. Na piątym miejscu znalazła się Szwajcaria. Kolejne 30 krajów oceniono jako gospodarki w większości wolne. W tej grupie znajduje się m.in. 11 krajów UE (najlepsza Dania na 9. miejscu), Stany Zjednoczone (10. pozycja), Japonia (24.), Norwegia (31.) i Korea Poludniowa (34.). Zasadniczo wolne systemy gospodarcze ma również trzech spośród sąsiadów Polski: Niemcy, Litwa i Czechy. Niestety, nasz kraj sklasyfikowano w niższej kategorii. Z 57. miejscem w rankingu wolności gospodarczej Polska, podobnie jak 49 innych państw, została oceniona jako kraj umiarkowanie wolny gospodarczo. Przed nami w zestawieniu znalazły się m.in. Kolumbia, Kostaryka i Meksyk. Tegoroczny ranking przyniósł jednak Polsce spory skok, awansowaliśmy aż o siedem miejsc z 64. pozycji w 2012 r. Dzięki temu wyprzedziliśmy m.in. Albanię oraz Trynidad i Tobago. Warto jednak zauważyć, że Polska cieszy się większą wolnością gospodarczą od Francji, Portugalii i Włoch. – Polska gospodarka odnotowała dziesiąty największy wzrost indeksu w 2013 r. Gospodarka radzi sobie stosunkowo dobrze na wielu polach wolności gospodarczej – napisali autorzy rankingu. Dodali również, że polska gospodarka, jako jedyna w Europie nie wpadła ani razu w recesję w ciągu ostatnich dwóch dekad. Spośród kryteriów branych pod uwagę w rankingu wolności gospodarczej Polska najlepiej wypada pod względem wolności handlowej, a najgorzej w kwestii wydatków rządowych.

Nieruchomości komercyjne-podsumowanie 2012 r.

Inwestorzy lokujący swój kapitał w nieruchomościach komercyjnych kolejny rok z rzędu zaufali stabilnej gospodarce naszego kraju, która determinuje postrzeganie Polski jako rynku bezpiecznego oraz wiarygodnego. Polska w Europie Środkowej nie ma alternatywy i korzysta na problemach takich państw jak Hiszpania czy Włochy. Poziom inwestycji w nieruchomości komercyjne w Polsce w latach 2011 i 2012 utrzymuje się na zbliżonym poziomie ok. 2,5 mld euro rocznie. Zdaniem ekspertów 2013 rok przyniesie zbliżoną wartość, co jest zasługą postrzegania naszego kraju jako „zielonej wyspy”, która w czasie kryzysu stała się bezpieczną destynacją dla inwestorów lokujących kapitał w takich krajach jak Hiszpania czy Włochy. W ten sposób na rynku inwestycji nieruchomościowych Polska zdołała znaleźć się pośród takich krajów jak Wielka Brytania, Niemcy czy Francja. – W kluczowych rynkach Europy Zachodniej jest co raz mniej interesujących gruntów, które przynosiłyby atrakcyjne zyski. Polski sektor nieruchomości postrzegany jest natomiast jako alternatywna możliwość zapewniająca lepsze wyniki przy niższym poziomie ryzyka – uważa Philippe Mer, Head of Territories – CEE/CEO Poland BNP Paribas Real Estate. Michał Koślacz, członek zarządu Grupy Capital Park, podkreśla wręcz, że Polska ze swoją skalą, dobrymi wskaźnikami ekonomicznymi i dominującym rynkiem nieruchomości w Warszawie ma tylko jedną alternatywę w regionie – jest nią czeska Praga, która jest jednak sporo mniejsza i przez to mniej płynna. – Inwestorzy, którzy odwrócili się od krajów dotkniętych kryzysem, przyszli do Polski. Powinniśmy sobie jednak zadać pytanie: co zrobią, gdy kryzys w tych państwach się skończy. Czy pozostaną w Polsce? – pyta Michał Koślacz. Fundusze inwestycyjne są obecnie najbardziej zainteresowane nieruchomościami o niskim poziomie ryzyka – zlokalizowanymi w największych miastach. W przypadku centrów handlowych o atrakcyjności decyduje głównie dominująca pozycja na danym rynku i brak bezpośredniej konkurencji. – Jeśli chodzi o inwestycje biurowe, to największy popyt skierowany jest na centralne lokalizacje w Warszawie, ale także na najlepsze projekty we Wrocławiu, w Krakowie, Gdańsku, Poznaniu i Katowicach .

Zdominowany rynek inwestycji w nieruchomości

Polska zdominowała rynek inwestycji w nieruchomości w ubiegłym roku. Polska najbardziej atrakcyjnym krajem od 2007 r., ale wartość transakcji inwestycyjnych w Europie Środkowej wyniosła w 2012 r. tylko 3,71 mld euro Według danych firmy Cushman & Wakefield w czwartym kwartale 2012 r. łączna wartość transakcji inwestycyjnych na rynkach nieruchomości Europy Środkowej (w Polsce, Czechach, Rumunii oraz na Słowacji i Węgrzech) wyniosła 1,826 mld euro. To znacznie więcej niż w trzecim kwartale (536 mln euro) i prawie tyle samo, co w tym samym okresie 2007 roku. W 2012 r. zainwestowano łącznie 3,71 mld euro, co stanowi zaledwie 59% rekordowego wolumenu inwestycji w 2011 r. (6,29 mld euro) i ok. 25% więcej niż w 2010 r.
Charles Taylor, Partner w firmie Cushman & Wakefield, powiedział: „Silny wzrost inwestycji w czwartym kwartale, zwłaszcza dzięki dużej aktywności inwestycyjnej w Polsce, nie był w stanie zrównoważyć dość słabych wyników inwestycyjnych całego regionu Europy Środkowej w pierwszych 9 miesiącach roku. W Polsce utrzyma się wysoki wolumen obrotów przy wzroście aktywności na czeskim rynku inwestycyjnym. W 2013 r. wartość transakcji inwestycyjnych w Europie Środkowej nieznacznie przekroczy ubiegłoroczny poziom, przy czym Polska będzie nadal cieszyć się największym zainteresowaniem inwestorów”. W czwartym kwartale ubiegłego roku wolumen obrotów w Polsce wyniósł 1,63 mld euro, dzięki czemu Polska umocniła swoją dominującą pozycję na mapie inwestycyjnej Europy Środkowej. W 2012 r. zainwestowano w Polsce łącznie 2,8 mld euro, co oznacza ośmioprocentowy wzrost w porównaniu z rokiem poprzednim. Z kolei w Czechach wartość transakcji inwestycyjnych w ubiegłym roku wyniosła zaledwie 497 mln euro, co wskazuje na wyraźny spadek inwestycji w stosunku do 2011 r. W porównaniu z poprzednim rokiem wolumen inwestycji w 2012 r. zmniejszył się także w Rumunii i na Węgrzech, odpowiednio do 255 mln euro i 146 mln euro. Natomiast na Słowacji, gdzie w pierwszych 9 miesiącach odnotowano brak aktywności inwestycyjnej, w czwartym kwartale zainwestowano zaledwie 17 mln euro. Największymi transakcjami ubiegłego roku była sprzedaż Złotych Tarasów i Manufaktury, ale na uwagę zasługuje wzrost zainteresowania inwestorów w Europie Środkowej nieruchomościami biurowymi i spadek popularności sektora handlowego. Udział tych dwóch sektorów w wolumenie transakcji inwestycyjnych wyniósł odpowiednio 45% i 37%. Natomiast udział sektora magazynowego w łącznym wolumenie obrotów wzrósł z 8% do 13,8% pomimo spadku wartości inwestycji z poziomu 881 mln euro w 2011 r. do 512 mln euro w 2012 r. Na sektor hotelowy przypadło 4,2% obrotów inwestycyjnych.

Kryzys w Hiszpanii – oddali inwestycję za 3,7 mld euro

Następca hiszpańskiego tronu książę Filip, szef rządu Hiszpanii Mariano Rajoy i premier Katalonii Artur Mas otworzyli linię szybkiej kolei AVE na trasie Barcelona-Figueras. Usprawni ona połączenie z Francją. Koszt budowy wyniósł ponad 3,7 mld euro. O godz. 11.01 pociąg, którym inauguracyjną 131-kilometrową podróż odbyli przedstawiciele władz, wyjechał ze stacji Barcelona-Sants i po 46 minutach dotarł na dworzec Figueras-Vilafant, przy granicy hiszpańsko-francuskiej. Pierwsze połączenia pasażerskie zostaną uruchomione na tej trasie już w środę. Aby kontynuować podróż z Madrytu czy Barcelony do Paryża, w Figueras trzeba będzie przesiąść się do francuskiego pociągu TGV. Podróż ze stolicy Hiszpanii do stolicy Francji szybką koleją potrwa tylko 10 godzin. Nowa trasa zwiększyła o 131 kilometrów hiszpańską sieć szybkiej kolei, która liczy obecnie około 3 tys. kilometrów. Hiszpania jest drugim po Chinach krajem na świecie i pierwszym w Europie jeśli chodzi o długość tras szybkiej kolei, na których pociągi osiągają prędkość co najmniej 300 km na godzinę. Budowa nowej trasy kosztowała ponad 3,7 mld euro, z wyłączeniem kosztów prac adaptacyjnych na stacjach kolejowych w Barcelonie, Geronie i Figueras-Vilafant. Podczas wtorkowych uroczystości książę Filip mówił, że dzięki szybkiej kolei Hiszpania stała się wzorem dla innych krajów. – Publiczne i prywatne firmy z całej Hiszpanii podpisują ważne kontrakty w wielu krajach – podkreślił następca tronu. Jako przykład wymienił projekt budowy linii AVE, która połączy saudyjskie miasta Mekkę i Medynę. Z Gerony szybką koleją dotrzemy do Barcelony w 37 minut, a do Madrytu w 3,5 godz. Dotychczas Gerona była jedyną stolicą prowincji w regionie Katalonii bez stacji szybkiej kolei AVE.

Walka z nadmierną

Minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki (L) także minister transportu, budownictwa i gospodarki morskiej Sławomir Nowak (C) oraz ekspert współpracujący z Bankiem Światowym Kate McMahon (P) na konferencji prasowej o Narodowym Programie Poprawy Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego. Gotowy jest projekt Narodowego Programu Poprawy Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego – poinformował minister transportu Sławomir Nowak. – Liczymy na to, że organizacje pozarządowe i podmioty zainteresowane bezpieczeństwem drogowym będą mogły się wypowiedzieć i zgłosić swoje uwagi – powiedział minister Nowak. Projekt programu został przyjęty we wtorek na posiedzeniu Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego.
Minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki podkreślił, że główną przyczyną wypadków drogowych jest – w 43 proc. przypadków – nadmierna prędkość. Szef MSW zaproponował m.in. takie rozwiązania jak: odbieranie prawa jazdy za podwójne przekroczenie dozwolonej prędkości w terenie zabudowanym, obowiązek bezwzględnego zatrzymania pojazdu w chwili, gdy do przejścia zbliża się pieszy. Jak poinformował, praktyczny egzamin z prawa jazdy zostanie poszerzony o konieczność zdania egzaminu z pierwszej pomocy.
Już wcześniej resort transportu informował, że jednym z głównych priorytetów programu ma być walka z piractwem na polskich drogach. Służyć ma temu podniesienie wysokości mandatów drogowych i budowa systemów fotoradarów z równoczesną poprawą infrastruktury drogowej w Polsce. Według danych policji w 2012 r. na drogach doszło do 36,5 tys. wypadków; zginęło w nich 3,5 tys. osób, a 45 tys. zostało rannych. Choć liczba zabitych była najniższa od 1989 r., to w przeliczeniu na milion mieszkańców jest wciąż wysoka.

Jesteśmy coraz bardziej zadłużeni

Zadłużenie Polaków nadal bardzo rośnie. Zaległości naszych rodaków na koniec ubiegłego roku zamknęły się w kwocie prawie 38,3 mld zł. W porównaniu z rokiem 2011 przybyło nam długów w wysokości 3,9 mld zł. W zatrważającym tempie wzrasta także liczba dłużników.  Na koniec grudnia 2012 roku kłopoty z terminowym realizowaniem swoich zobowiązań finansowych miało 2,26 mln Polaków. W całym 2012 roku grono dłużników powiększyło się o 170 tysięcy osób – wynika z najnowszego raportu InfoDług przygotowywanego przez Biuro Informacji Gospodarczej InfoMonitor. Zdaniem ekspertów, spowolnienie gospodarcze, które było widoczne w ostatnich miesiącach 2012 roku jeszcze nie wpłynęło na wzrost zadłużenia Polaków. Jednak, jeśli nie dojdzie do poprawy sytuacji gospodarczej w ciągu najbliższych kilku miesięcy zarówno liczba dłużników, jak i kwota zaległych zobowiązań będą rosły. Pocieszać może fakt, iż tempo wzrostu zadłużenia Polaków w 2012 roku nie było tak znaczące jak w ubiegłych latach i wyniosło ok. 11 proc. Przykładowo w latach 2010 – 2011 zaległości finansowe Polaków potrafiły rosnąć w tempie nawet 40 proc. Zobowiązania statystycznego dłużnika wzrosły w ubiegłym roku średnio o 345 zł. Oznacza to, że taka osoba była winna różnego rodzaju instytucjom średnio 16 906 zł. Największe zaległości mają mieszkańcy Śląska i Mazowsza. Jak podkreślają autorzy zestawienia, ten trend utrzymuje się od wielu lat. Wpływ na to ma przede wszystkich wielkość województw oraz liczba osób je zamieszkujących. Natomiast najwięcej dłużników na 1000 osób mieszka w województwie zachodniopomorskim.  Zaległości finansowe osób w wymienionych wyżej województw wzrosły w ubiegłym roku o 1,5 mld zł i przekroczyły kwotę 13 mld zł. Najbardziej zadłużonym polakiem pozostaje osoba mieszkająca w województwie mazowieckim. Zobowiązania finansowe tej osoby pod koniec ubiegłego roku przekroczyły kwotę 101 mln zł. Oznacza to, że zaległości dłużnika wzrosły w 2012 roku o 5 mln zł.