Unia Europejska samym dobrem?

Krytykowanie Unii Europejskiej jest obecnie bardzo popularne. Europejczycy muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcą Unii także w trudnych czasach. Pewne jest, że bez UE Europie powodziłoby się gorzej – pisze „Sueddeutsche Zeitung” – Być przeciwko Europie jest modne – czytamy w komentarzu opublikowanym na łamach niemieckiej gazety. – Tak samo, jak modne jest być przeciwko Niemcom – we Włoszech czy Grecji, ale też we Francji, gdzie straszne pojęcie „pangermanizm” pojawia się w gazetach – pisze autor komentarza. Z kolei jedna z brytyjskich gazet lewicowych ocenia, że kanclerz Angela Merkel jest bardziej niebezpieczna niż prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad. Przyznanie UE Pokojowej Nagrody Nobla jest – zdaniem „SZ” – dobrą okazją do „sesji terapeutycznej”. Aktualna pozostaje uwaga Jeana Monneta, że lepiej jest, gdy kraje Europy kłócą się przy stole obrad, niż gdyby prowadziły przeciwko sobie wojnę. „Ta alternatywa brzmi jednak tak, jakby pochodziła z przedwczoraj” – ocenia komentator. Europa jest już znacznie dalej i nie musi odwoływać się do groźby konfliktu zbrojnego jako najbardziej niebezpiecznej opcji. UE jest silna i tak atrakcyjna, że wszystkich, którzy nie są jej członkami, przyciąga jak magnes – czytamy w „SZ”. Europa jest przykładem sukcesu, dlatego wszystkie kraje Europy Środkowej chciały po rozpadzie bloku wschodniego wejść do wspólnoty, a teraz zabiegają o to kraje bałkańskie, upatrując w przynależności do UE gwarancji bezpieczeństwa i dobrobytu. – Potrójny kryzys, na który składają się zadłużenie, słaba konkurencyjność i złe reguły postępowania, stawia na porządku dziennym pytanie: czy chcemy Unii za wszelką cenę? Nie tylko w dobrych, ale i w złych czasach? – czytamy w „SZ”. – Europa obecnie raczej zabiera niż daje, przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze – podkreśla komentator. Kryzys jest dobrą okazją, by spojrzeć dokładniej na stan wspólnoty. – Dostrzec można poważny stopień erozji, małoduszność i egoizm – stwierdza „SZ”. – Przerażający jest w Unii brak poczucia wspólnoty – ubolewa komentator, dodając, że nie UE lecz państwo narodowe uważane jest przez ludzi za gwarancję bezpieczeństwa. To wszystko świadczy o tym, że Europa wzięła zbyt dużo na swoje barki – czytamy w „SZ” – Jeśli Europa nie jest w stanie zapewnić swoim obywatelom bezpieczeństwa, to maszyna obraca się przeciwko swemu wynalazcy i powstają resentymenty. Środkiem zaradczym na kryzys może być tolerancja, wielkoduszność, pieniądze i bardzo dużo szczerości w polityce oraz pewność, że bez Unii Europejskiej Staremu Kontynentowi powodziłoby się z pewnością gorzej – pisze autor komentarza w „Sueddeutsche Zeitung”.

Bloomberg ma słabość do „Financial Timesa”

Jeszcze do niedawna „The Financial Times” byłby perłą w koronie każdej spółki medialnej, zapewniającą właścicielowi prestiż i wpływy, pisze „The New York Times”. Obecnie, zważywszy potencjalnych oferentów, jeden z najbardziej szanowanych i wyróżniających się finansowych dzienników może skończyć jako trofeum pomagające w sprzedaży terminali komputerowych. Michael Bloomberg rozważa sens zakupu The Financial Times Group w której skład wchodzi gazeta oraz połowa udziałów” The Economist”, twierdzą trzy osoby zbliżone do Bloomberga, które  ujawniły to pod warunkiem zachowania ich anonimowości ze względu na prywatny charakter rozmów. Bloomberg od dawna podziwia „The Economista” a jego słabość do „The Financial Timesa”, w każdym razie jako czytelnika, w ostatnim czasie pogłębiła się. W październiku odwiedził on londyńską siedzibę  „The Financial Times” znajdującą się kilka przecznic od  będącego w budowie gigantycznego kompleksu Bloomberg L.P. Kiedy go zapytano, czy chciałby kupić gazetę odpowiedział: kupuję ją codziennie. O zaletach i wadach tak kosztownego zakupu Michael Bloomberg otwarcie dyskutował z przyjaciółmi i współpracownikami. Według wtajemniczonych podziwia tę branżę jako czytelnik, ale wykpiwa jako biznesmen. – To jedyna gazeta jaką kupuję – powiedział jednemu ze współpracowników, a drugiego zapytał:- Dlaczego miałbym ją kupić? The Financial Times Group należy do spółki Pearson, która zamierza skoncentrować się na wydawaniu podręczników i nie wyklucza sprzedaży firmy zależnej. Według szacunków ekspertów  wartość FT Group wynosi ponad miliard dolarów.

Czy warto kupować złote spółki?

Złoto od początku roku dało zarobić 8 proc. Tymczasem akcje największych spółek wydobywających żółty metal straciły na wartości aż 22 proc. Dlaczego tak się dzieje i czy jest szansa, że w przyszłości ich walory Gdyby chwilę się zastanowić, wydaje się oczywiste, że gdy złoto drożeje, ceny akcji firm je wydobywających powinny rosnąć jeszcze szybciej. Załóżmy przykładowo, że koszt całkowity wydobycia uncji złota wynosi 1200 dolarów. Przy obecnych cenach (1700 dolarów za uncję) spółka wydobywcza zarabia więc 500 dolarów na każdej sztabce. Gdyby cena złota wzrosła o 100 dolarów na uncji (o 6 proc.), zysk wzrósłby do 600 dolarów, czyli o 20 proc. Wzrost zysku oznacza zaś wzrost kursów akcji; przy innych czynnikach niezmienionych spółka dwa razy bardziej zyskowna powinna być dwa razy więcej warta. Z jednej strony zarzucić można powyższej argumentacji jakiś logiczny błąd, z drugiej praktyka zdaje się zupełnie z nią rozmijać. W ciągu minionych pięciu lat złoto wzrosło o 115 proc., tymczasem akcje pięciu największych producentów kruszcu straciły na wartości 13 proc. Jak to możliwe? Rozważmy różne potencjalne wyjaśnienia.
W pierwszej kolejności przychodzi na myśl kryzys finansowy i krach na giełdach w 2008 roku. Jednak, gdy zestawimy stopę zwrotu z amerykańskich akcji (uwzględniając dywidendy), to widać, że mimo trudnych czasów nasz kapitał pomnożyłby się o 21 proc., co jest wynikiem o wiele lepszym, niż przyniosła inwestycja w takich potentatów, jak Barrick czy Anglo Gold. Może należy więc zamiast na liderów patrzeć na całą branżę? Czy inni producenci dali zarobić więcej? Tak, ale ciągle mniej niż szeroki rynek akcji, a co dopiero złoto. Fundusz ETF oparty na indeksie Market Vectors Gold Miners, obejmującym 31 spółek notowanych na amerykańskiej giełdzie zajmujących się wydobyciem złota, dał przez 5 lat zarobić (wraz z dywidendami) jedynie 7 proc.
Wyjaśnieniem powyższej zagadki, które najczęściej można spotkać w Internecie, są rosnące koszty wydobycia. Zwraca się uwagę na strajkujących górników, ryzyko polityczne czy drożejącą ropę naftową. To ostatnie wydaje się szczególnie ważne, gdyż koszty energii stanowią około 50 proc. kosztów wydobycia. Jednak w marcu 2008 roku, gdy złoto kosztowało zaledwie 1000 dolarów za uncję, a ropa znajdowała się na dzisiejszych poziomach, wspomniany fundusz złotych spółek zanotował rekordową w swojej historii wycenę 55 dolarów za jednostkę (obecnie jednostka kosztuje 46,5 dolara). Koszty wprawdzie rzeczywiście rosną (od 2007 roku są średnio prawie dwa razy wyższe), jednak przychody spółek wydobywczych rosną jeszcze szybciej. Przykładowo w ciągu ostatnich pięciu lat zysk na akcję największego światowego producenta złota Barrick Gold wzrósł prawie trzykrotnie. Jest to całkowicie zgodne z zaprezentowaną na wstępie teorią – tempo wzrostu zysku było większe niż skala wzrostu cen złota. Wobec powyższych faktów odpowiedź może być tylko jedna – spółki wydobywcze musiały mieć pięć lat temu zawyżone wyceny. Ponieważ były bardzo drogie, to nie dały zarobić nawet mimo tego, że spełniły pokładane w nich oczekiwania. Innymi słowy, doszło do powstania bańki na spółkach wydobywczych – inwestorzy oczekiwali zdecydowanie zbyt wiele, niż dało się, nawet w sprzyjających warunkach, osiągnąć. Hipoteza o bańce staje się bardziej wiarygodna, jeśli popatrzymy na rynek w jeszcze dłuższej perspektywie.

Spłać kredyt we franku

Szwajcarska waluta będzie coraz mocniejsza. Frank szwajcarski jest skazany na umocnienie w perspektywie przynajmniej 10 lat – pisze dziś „Puls Biznesu”. Twierdzi tak także Peter Brezinschek, główny ekonomista Raiffeisen Bank. Przewiduje on, że na początku 2023 r. cena euro wyrażona we frankach wyniesie 1,1 CHF (obecnie to 1,21 CHF). Co prawda złoty do euro prawdopodobnie też się w tym czasie umocni, ale nie na tyle by zrekompensowało to efekt zwyżki franka do innych walut. Radzi  polskim kredytobiorcom jak najszybszą spłatę pożyczki. – W perspektywie przynajmniej dziesięciu lat frank szwajcarski skazany jest na umocnienie, twierdzi Peter Brezinschek. W czasie ostatnich kryzysowych lat frank szwajcarski dwukrotnie gwałtownie się umocnił – najpierw na przełomie lat 2008/2009, potem latem 2011 r. Przez te dwie fale cena helweckiej waluty wzrosła z 2 do 3,4 zł, wpędzając setki tysięcy polskich kredytobiorców w poważne kłopoty.
To bardzo złe wiadomości dla kredytobiorców – tym bardziej, że od minimum cena helweckiej waluty wzrosła z 2 do 3,4 zł, i już wpędziła setki tysięcy polskich kredytobiorców w poważne kłopoty.
Brezinschek uzależnionym od franka radzi zresztą wprost… jak najszybszą spłatę pożyczki. Czas kupować akcje? Na pocieszenie – szczególnie dla tych, którzy mają trochę wolnej gotówki – „PB” zamieszcza też dziś artykuł pt. „Idzie hossa, napełniaj portfel”. Po 15 miesiącach marazmu na GPW wreszcie drgnęło. Trend boczny w notowaniach indeksów to w opinii zarządzających funduszami już przeszłość. Ich zdaniem, zapał kupujących rośnie i śmiało można mówić o rozpoczęciu średnioterminowego trendu wzrostowego – pisze „Puls Biznesu”. – Patrząc na dwucyfrowe stopy zwrotu, które udało się w tym roku osiągnąć wszystkim indeksom, nie powinniśmy mieć wątpliwości, że znajdujemy się w hossie na rynku akcji – mówi Tomasz Manowiec, zarządzający funduszami Noble Funds TFI.
Brezinschek radzi, żeby nie stawiać na osłabienie franka. Przewiduje, że na początku 2023 r. cena euro wyrażona we frankach wyniesie 1,1 CHF (obecnie to 1,21 CHF). Co prawda złoty do euro prawdopodobnie też się w tym czasie umocni, ale nie na tyle by zrekompensowało to efekt zwyżki franka do innych walut.
Ekonomista ma dla polskich kredytobiorców dwie rady. Po pierwsze, by spłacać frankowy kredyt tak szybko, jak to możliwe. Po drugie (ale to dotyczy tylko tych, którzy mają trochę wolnego kapitału) – ulokować wolne środki w akcjach szwajcarskich firm.

Fiat zwolni 1500 osób z fabryki

Na początku przyszłego roku tyska fabryka Fiata zamierza zmniejszyć zatrudnienie mniej więcej o 1,5 tys. osób. Oznacza to zmniejszenie stanu załogi prawie o jedną trzecią – wynika z informacji pochodzących ze źródeł zbliżonych do zakładu. W piątek przedstawiciele Fiat Auto Poland (FAP) poinformowali o swoich propozycjach działające w fabryce związki zawodowe, a dzień wcześniej spotkali się w tej sprawie z reprezentantami lokalnych władz i instytucji, m.in. urzędów pracy. Informację o planowanych zwolnieniach grupowych w fabryce potwierdził rzecznik FAP Bogusław Cieślar. – Negatywna sytuacja przekłada się na nadwyżkę zatrudnienia w liczbie około 1500 pracowników, co powoduje konieczność uruchomienia przez spółkę, począwszy od dzisiejszego spotkania, procedury zwolnień grupowych przewidzianej przez obowiązujące przepisy prawne – poinformował rzecznik. Według rozmówców PAP Fiat zamierza zaproponować odchodzącym pracownikom specjalne odprawy sięgające równowartości półtorarocznej pensji. Szczegóły mają być negocjowane ze stroną społeczną. W pierwszej kolejności redukcje mogłyby być realizowane na zasadzie programu dobrowolnych odejść. Fabryka ma pracować na dwie zmiany, zamiast – jak dotąd – trzy.
Zmniejszenie zatrudnienia wynika z sytuacji rynkowej, ale wiąże się także z zakończeniem z końcem tego roku produkcji w Tychach modelu Panda Classic, który – obok fiata 500 – był wiodącym modelem fabryki. W przyszłym roku dzienna produkcja zakładu ma zmniejszyć się do ok. 1,1 tys. aut na dobę, co oznacza ponad 250 tys. egzemplarzy w ciągu całego roku, wobec poniżej 350 tys. w tym roku i ponad 467,7 tys. w roku 2011. W rekordowym roku 2009 produkcja przekroczyła 600 tys. aut. Obecnie Fiat Auto Poland zatrudnia ponad 4,9 tys. osób, czego przeszło 4,6 tys. w fabryce w Tychach. Według źródeł związkowych, w ciągu minionych dwóch lat zatrudnienie zmniejszyło się mniej więcej o 1,6 tys. osób – w drodze nieprzedłużania umów z pracownikami czasowymi lub zwolnień w niewielkich grupach (poniżej 30 osób), by nie były to zwolnienia grupowe.

Zwolnienia z pracy 1500 osób

Fiat Auto Poland ogłosił grupowe zwolnienia pracowników fabryki w Tychach. Święty Mikołaj przyszedł i wyrzucił z pracy 1500 osób. Wg zarządu Fiata negatywna sytuacja na rynkach europejskich przekłada się na „nadwyżkę zatrudnienia” w liczbie około 1 500 pracowników. Na spotkaniu z przedstawicielami związków zawodowych zarząd Fiat Auto Poland wyraził wolę „niezwłocznego rozpoczęcia negocjacji zmierzających do znalezienia możliwych rozwiązań w kwestii nadwyżki zatrudnienia”. W praktyce oznacza to, że na bruk trafi w najbliższym czasie aż 1 500 polskich robotników. Przedstawiciele Fiata tłumaczą swoją decyzję recesją na europejskich rynkach. Segment A, do którego należą samochody produkowane w Tychach, w największym stopniu odczuł załamanie sprzedaży. W tym roku produkcja zakładu nie sięgnie nawet 350 tysięcy sztuk – dla porównania w 2009 roku wielkość produkcji przekroczyła 600 tysięcy aut. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że polska fabryka pada właśnie ofiarą kontrowersyjnej strategii prezesa Fiata – Sergio Marchionne – który postanowił przetrwać kryzys zamrażając wydatki na nowe modele. W efekcie gama modelowa włoskiego producenta szybo się starzeje, a klienci coraz częściej wybierają pojazdy konkurencji. Wszystko wskazuje też na to, że zwolnienia w Polsce są efektem dziwnej decyzji o przedwczesnym zakończeniu produkcji poprzedniej generacji Fiata Pandy, która wytwarzana była właśnie w Tychach.
Oficjalnie przedstawiciele Fiat Auto Poland tłumaczyli ten fakt koniecznością dostosowania auta do nowych przepisów homologacyjnych (dotyczących ochrony pieszych), które zaczynają obowiązywać od stycznia. Problem w tym, że by dostosować starą Pandę do nowych wymogów prawnych wystarczyłoby zafundować jej klasyczny facelifting – zmodyfikować kształt pasa przedniego i maski. Oficjalnie zabieg ten jest w opinii Fiata „nieopłacalny”. Trudno się jednak z tym zgodzić, biorąc pod uwagę fakt, że tylko do końca września z Tychów wyjechało aż 77 tys. egzemplarzy Pandy Classic. W tym samym czasie produkcja Fiata 500 (również w wersji Abarth) wyniosła 116 tys. sztuk, Lancii Ypsilon – około 40 tys., a produkowanego na zlecenie Forda modelu Ka – 45 tys.

Bezrobocie w listopadzie wzrosło

MPiPS przygotowuje interwencję na rynku pracy, już od 1-go stycznia 2013 roku będą uruchomione środki na aktywną pomoc bezrobotnym. Wobec utrzymującego się spowolnienia gospodarczego i związanej z nim niepewnej sytuacji na rynku finansowym oraz w innych branżach gospodarczych, pracodawcy pod koniec roku bardzo ostrożnie podejmują decyzje o zatrudnianiu nowych pracowników, przekłada się to również na ograniczanie zatrudnienia i elastyczne ustalanie poziomu wynagrodzeń. Znajduje to odbicie w kształtowaniu się sytuacji na rynku pracy. Według wstępnych szacunków GUS w I kwartale 2012 r. wzrost PKB wyniósł 3,6 proc., w II kwartale 2,3 proc., a w II kwartale 1,4 proc. (w analogicznych okresach 2011 r. było to odpowiednio 4,4 proc., 4,1 proc. i 4,1 proc.). Na spowolnienie tempa wzrostu PKB wpłynęło m. in. osłabienie dynamiki spożycia ogółem (wzrost tylko o 0,1proc.), a w rezultacie – obniżenie w III kwartale br. o 0,7 proc. popytu krajowego w skali roku. Wyraźnie wolniejszy niż w poprzednich latach był również wzrost eksportu (0,7 proc. wobec 8,9 proc. w analogicznym kwartale 2011r.
1. Liczba bezrobotnych w końcu listopada 2012 roku wyniosła 2 059,0 tys. osób (na podstawie meldunków nadesłanych przez wojewódzkie urzędy pracy) i w porównaniu do końca października 2012 roku wzrosła o 64,1 tys. osób (o 3,2 proc.).
2. Liczba wolnych miejsc pracy i miejsc aktywizacji zawodowej zgłoszonych przez pracodawców do urzędów pracy w listopadzie 2012 roku (na podstawie meldunków wojewódzkich urzędów pracy) wyniosła 48,7 tys. i w porównaniu do października 2012 roku spadła o 18,8 tys. (o 27,8 proc.). W listopadzie 2011 roku pracodawcy zgłosili do urzędów pracy 44,9 tys. ofert pracy (o 9,9 tys. mniej, tj. o 18,1 proc. niż w październiku 2011 r.).
3. Stopa bezrobocia rejestrowanego (na podstawie liczby pracujących z końca września br.) wyniosła w listopadzie 2012 roku 12,9 proc. i w porównaniu do października br. wzrosła o 0,4 punktu procentowego. W analogicznym okresie ubiegłego roku (listopad 2011 – październik 2011) wskaźnik bezrobocia wzrósł o 0,3 punktu (z poziomu 11,8 proc. do poziomu 12,1 proc.).

Estonia przeciwna Nord Stream

Tallin nie zgodził się, by spółka Nord Steram AG przeprowadziła badania podmorskie w estońskich wodach terytorialnych. To utrudni powiększenie gazociągu o nowe nitki. O decyzji rząd Estonii poinformował Nord Stream AG (Gazprom ma 51 proc.; Wintershall i E.ON Ruhrgas po 15,5 proc.; Gasunie i GDF SUEZ po 9 proc.). Operator Gazociągu Północnego chciał wykonać badania w estońskiej przybrzeżnej morskiej strefie ekonomicznej, dla celów sporządzenia analizy techniczno-ekonomicznej budowy dwóch dodatkowych nitek gazociągu. – Szanujemy decyzję Estonii, odmowy nam zgody na badania. To oznacza, że budowa części gazociągu w estońskiej strefie nie będzie możliwa. Dlatego skupimy się na alternatywnych trasach przebiegu gazociągu w Zatoce Fińskiej – informuje spółka. Brzmi to raczej jak groźba, aniżeli komunikat, ale tak naprawdę bez estońskiej zgody dalsze zwiększanie mocy gazociągu stoi pod znakiem zapytania. Dwie kolejne nitki musiałyby, tak jak już funkcjonujące, omijać estońską strefę, a to oznacza większą długość, wyższe koszty i dłuższy czas realizacji. W 2007 r Estonia nie dała zgody na podobne badania w swoich wodach więc gazociągu musiał pójść naokoło – przez wody Rosji, Finlandii, Szwecji, Danii i Niemiec. Decyzja o budowie dwóch kolejnych nitek zapadła w październiku. Udziałowcy liczyli, że tym razem uda się je poprowadzić krótszą trasą obniżając koszty. Obecnie gazociągiem płynie 27 mld metrów sześciennych gazu rocznie. Budowa dwóch kolejnych nitek podwoi moc. Projekt ma ruszyć w pierwszym kwartale przyszłego roku

Inwestycje górnictwa

Mimo wyraźnego spowolnienia w gospodarce spółki węglowe nadal będą inwestować. Wiedzą, że inwestycje to konieczność. Bez realizacji inwestycji nie byłyby gotowe sprostać popytowi na węgiel, gdy nadejdzie koniunktura. W trakcie dziewięciu miesięcy 2012 roku rodzime kopalnie wydobyły 57,67 mln ton węgla kamiennego. Przy kiepskiej sprzedaży wydatnie zwiększyły się zwały surowca. Mimo spowolnienia w gospodarce spółki węglowe nadal będą inwestować. Wiedzą, że inwestycje to konieczność. Bez ich realizacji nie byłyby gotowe sprostać popytowi na węgiel, gdy nadejdzie koniunktura. Poziom inwestycji w całej grupie kapitałowej JSW to ok. 1,5 mld zł rocznie przez najbliższych kilka lat. Ok. 1 mld 100 mln zł dotyczy samej części górniczej. JSW ma też realizować inwestycje odtworzeniowe w segmencie koksowniczym, a także inwestycje w części energetycznej. Nasza największa górnicza spółka, czyli Kompania Węglowa ma w kolejnych latach inwestować rocznie ok. 1 mld-1 mld 100 mln zł.- Ten poziom zamierzamy utrzymać – mówi portalowi wnp.pl Joanna Strzelec-Łobodzińska, prezes zarządu Kompanii Węglowej. – Między innymi planujemy zakup dwóch kompleksów ścianowych, do niskich i wysokich pokładów. Dochodzą do tego na razie niewielkie nakłady na odwierty poszukiwawcze na Lubelszczyźnie. Jeśli potwierdzą się złoża węgla, będzie to oznaczać w przyszłości realizację wielomiliardowych inwestycji przez Kompanię. Poza tym, w roku 2013 służby finansowe KW będą się zajmować kwestią domknięcia finansowania budowy wraz z partnerem biznesowym nowej elektrowni o mocy 1000 megawatów. – Inwestycje są niezmiernie istotne, bo będą one decydować o obliczu branży węglowej w przyszłości – zaznacza prof. Marek Szczepański, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego od lat zajmujący się procesami zachodzącymi w polskim górnictwie. Koniecznością jest inwestowanie w coraz to bardziej wydajne technologie. W ramach Katowickiego Holdingu Węglowego chcą utworzyć kopalnię zespoloną. Dzięki likwidacji kilku szybów i infrastruktury na powierzchni holding zamierza zmniejszyć swe koszty o ok. 600 mln zł rocznie. Górnicze firmy chcą się również zaangażować w tzw. odmetanowanie przedeksploatacyjne – prowadzone zanim rozpocznie się wydobycie węgla z danego pokładu.
Dzięki temu można będzie w sposób bardziej wydajny eksploatować ściany wydobywcze, a na pozyskanym metanie zarabiać, bowiem może on być przeznaczony do produkcji prądu i ciepła.

Co jeśli gospodarka się kurczy?

Jan Krzysztof Bielecki, szef Rady Gospodarczej przy premierze oraz były premier powiedział w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” powiedział, że „sprecyzowany projekt powołania spółki Inwestycje Polskie stanie na Radzie Ministrów jeszcze w grudniu”. Bielecki wyjaśnił, że rząd musi wyrazić zgodę na powstanie spółki przed końcem roku, aby przeprowadzić ” na transfer akcji spółek skarbu państwa do spółki Inwestycje Polskie, aby można było dzięki temu wygenerować środki przeznaczone na wsparcie inwestycji krajowych (nie powiększając deficytu”. Były premier powiedział, że efekt powstania spółki „nie będzie gigantyczny, ale można w ten sposób poprawić dynamikę wzrostu o 0,4–0,5 procenta PKB.” – Jeśli coś wpływa na wzrost gospodarczy na poziomie 0,4-0,5 PKB, to wiadomo, że nie ma przełomu. Ale jeśli gospodarka się kurczy, to nawet tak niewielki wzrost ma znaczenie. Jest to istotne przede wszystkim dla kształtowania się oczekiwań konsumentów, a także dla rynku pracy. Jeśli natomiast państwo zachowałoby się biernie, a jednocześnie udałoby się „przestraszyć” Polaków katastroficznymi scenariuszami kryzysowymi, to tzw. konsumpcja indywidualna na pewno by nie wzrosła, a jej poziom decyduje o 60 procentach PKB – zaznaczył Bielecki.

Deweloperzy naginają zasady dotyczące nieruchomości inwestycyjnej

Zakup mieszkania z kredytem w „Rodzinie na swoim” w dużym mieście i w dobrej lokalizacji może wydawać się niemożliwy. Limity cen metra kwadratowego są tak niskie, że poza dalekimi peryferiami miast nie da się kupić lokalu spełniającego kryteria programu. Ale sprzedający i deweloperzy znaleźli już sposoby na obejście przepisów. Deweloperzy nauczyli się rozbijać ceny mieszkania na dwie części. Pierwsza umowa dotyczy zakupu mieszkania w obniżonym standardzie w cenie mieszczącej się w limicie programu RnS. Druga umowa, zawierana obowiązkowo, dotyczy doposażenia mieszkania i ukrywa resztę ceny. – Klient płaci za metr kwadratowy maksymalną kwotę przewidzianą przepisami i tę część kredytu ma refundowaną przez państwo. Resztę, wynikającą z drugiej umowy, spłaca już bez preferencyjnych warunków kredytowania. Są nawet banki, które zgadzają się na równoczesne uruchomienie dwóch kredytów hipotecznych: z „Rodziną na swoim” i bez dopłat – mówi anonimowo przedstawiciel jednego z deweloperów. Jak przyznaje nasz rozmówca, takie mieszkanie z doposażeniem od mieszkania kupowanego za pełną cenę różni się wyłącznie na papierze. W praktyce „doposażenie” jest fikcją, która służy wyłącznie sfinansowaniu części mieszkania preferencyjnym kredytem. To dość powszechna praktyka deweloperów, którzy chcą sprzedać mieszkania powyżej limitów przewidzianych w kończącym się programie. Inną popularną praktyką jest ukrywanie części kosztów mieszkania w cenie garażu lub miejsca postojowego. Kupujący mieszkanie poza „Rodziną na swoim” dostają miejsce postojowe w zwykłej cenie. Nabywcy korzystający z RnS płacą za nie osobno, co obniża cenę metra kwadratowego i pozwala ubiegać się o dofinansowanie. Garaż za 100 tys. zł brzmi absurdalnie? A jednak ze strony deweloperów padają również takie propozycje. Innym sposobem na nagięcie przepisów są wyłączenia z powierzchni użytkowej. Jest to praktykowane szczególnie w przypadku większych mieszkań, które przekraczają limity pod względem powierzchni. Jeden pokój jest opisywany przez dewelopera jako np. pomieszczenie gospodarcze, co obniża użytkową powierzchnię lokalu. Najbardziej jaskrawym przykładem takich praktyk są antresole, których nie wlicza się do bieżącej powierzchni użytkowej. Często deweloperzy jako antresolę kwalifikują drugi poziom mieszkania, oddzielony stropem. Taki zabieg pozwala maksymalnie wykorzystać dopłatę RnS do powierzchni podstawowej i kupić w programie większe mieszkanie, niż wynikałoby to z dopuszczalnych limitów powierzchni. W przypadku rynku wtórnego limity są jeszcze bardziej restrykcyjne i obecnie z wyjątkiem mieszkań do kapitalnego remontu nie można w dużych miastach – poza obrzeżami – nabyć mieszkania finansowanego kredytem z dopłatą. Tutaj jednak oszukanie systemu jest o wiele prostsze. Cena na umowie jest po prostu niższa niż faktycznie płacona, a różnicę przekazuje się pod stołem. Wszystkie te zabiegi dzieją się za wiedzą i zgodą kupujących. Bez przymykania oka na sztuczki deweloperów i sprzedających szansę na dofinansowanie do kredytu na zakup mieszkania w dobrej lokalizacji byłyby dużo mniejsze.

W Łodzi nowe miejsca pracy

W czwartek w Warszawie opublikowano dane dotyczące zatrudnienia w centrach usług dla biznesu. Okazuje się, że branża właśnie przekroczyła magiczną liczbę 100 tys. zatrudnionych w kraju i nadal szybko rośnie. Niemały udział w tym sukcesie ma Łódź, która jest piątym miastem na outsourcingowej mapie Polski. Połowa powstałych w ciągu ostatnich trzech lat w Polsce miejsc pracy pochodzi z tzw. sektora usług dla biznesu. Branża rozwija się w tempie 20 proc. rocznie i jak na razie nie widać, żeby miała zwalniać. Na przyszły rok zapowiadane są następne inwestycje. Eksperci spodziewają się kolejnych 20 tys. miejsc pracy i warto zadać sobie pytanie: do jakich miast one trafią? W branży mówią, że firmy przychodzą tam, gdzie centra usług już są. Powód jest prosty. Mają komu podbierać pracowników. W Łodzi w sektorze (liczonym razem z firmami informatycznymi) zatrudnienie przekracza już 10 tys. osób i jesteśmy pod tym względem na piątym miejscu w kraju. Podczas prezentacji wyników obecny był Jacek Levernes, prezes ABSL, czyli zrzeszenia ponad 70 największych pracodawców sektora. Jest on jednocześnie członkiem zarządu HP Europa. To m.in. od niego zależało, gdzie koncern ulokuje swoją kolejną inwestycję. Do tej pory polską siedzibą HP był Wrocław. Niedawno wybrano też Łódź. Dlaczego? Levernes nie chce mówić wprost o czynnikach, jakie o tym zdecydowały. Zastrzega, że ogólnie mówiąc, liczy się dostępność potencjalnych pracowników. Ale już na następnym miejscu wymienia sposób, w jaki miasta dbają o inwestora. Chodzi m.in. o pomoc w znalezieniu siedziby, dotarciu do uczelni czy załatwianie formalności. Ale nie tylko. Jego zdaniem bardzo ważne jest to, co po decyzji o wejściu dzieje się z firmą. Czy miasto się nią interesuje i wspiera. Bo aż 85 proc. nowych miejsc pracy w branży pochodzi od firm, które w Polsce już są. A jeśli dalej inwestują i się powiększają, to znaczy, że czują się dobrze. Jak na tym tle wypada Łódź.? Eksperci uciekają przed porównywaniem miast ze sobą. Mówią, że nie chcą nikogo faworyzować. Przyznają też, że w kolejce do Polski jest kilka bardzo dużych firm, głównie finansowych, m.in. banki inwestycyjne i koncerny ubezpieczeniowe. Zapewniają, że będą to inwestycje, które pociągną duże zatrudnienie. To dobra informacja dla urzędników z łódzkiego Biura Obsługi Inwestora. To oni odpowiedzialni są za ściąganie firm do miasta i opiekowanie się już tu działającymi. Co w tej sprawie się dzieje? Urzędnicy są wyjątkowo małomówni w komunikowaniu, nad jaką firmą obecnie pracują. Trzeba mieć nadzieję, że trzymają rękę na pulsie i że część przychodzących do Polski inwestycji trafi też do Łodzi. Już niebawem okaże się, które miasto zbierze największą część outsourcingowego tortu. Liczby dotyczące wzrostów zatrudnienia rzeczywiście robią wrażenie. Ale wystarczy spytać o kandydatów do pracy, i już tak różowo nie jest. Największe zastrzeżenia są do świeżo upieczonych absolwentów. Widać, że uczelnie mają jeszcze sporą lekcję do odrobienia. Inwestycje tego typu firm nie kosztują dużo. Nie można porównywać ich na przykład z uruchomieniem produkcji. – Żeby zacząć, potrzebujemy biura, komputerów, internetu i oczywiście ludzi – mówi Levernes. I z tym ostatnim jest problem. Pracownicy przede wszystkim muszą znać języki. Bez tego nie ma co iść na rozmowę kwalifikacyjną. – Wymagamy umiejętności rozmawiania przez telefon w języku obcym. Pisanie maili nie wystarczy. Większość absolwentów polskich uczelni zna dobrze angielski i trochę drugiego języka, ale w stopniu niepozwalającym na swobodne rozmowy telefoniczne – tłumaczy Marek Grodziński, wiceprezes ABSL. Branża radzi sobie, zatrudniając coraz więcej ludzi po kierunkach filologicznych, ale na nich też narzeka. – Ci z kolei znają dobrze języki, ale uczelnie przygotowują ich do bycia tłumaczami lub nauczycielami. Nie mają podstawowej wiedzy biznesowej. Ze wszystkiego musimy ich szkolić – dodaje Grodziński.
Największą firmą z branży jest w Łodzi Infosys. Jest to żywe potwierdzenie przytaczanych podczas prezentacji liczb i omawianych trendów. Infosys, odkąd pojawił się w mieście, systematycznie powiększa zatrudnienie. W tym roku załoga hinduskiego potentata urosła o ponad 400 osób, a to nie jest jego ostatnie słowo. Do końca pierwszego kwartału 2013 zatrudnionych zostanie kolejnych 200 osób. Obecnie pracuje tam już ponad 1,5 tys. ludzi.

Facebook łamie prawo?

Pojedynek Dawida z Goliatem – tak media ochrzciły starania studentów z Austrii, którzy chcą postawić Facebook przed sądem. Ich zdaniem serwis nie chroni prywatności swoich użytkowników – podaje „Gazeta Wyborcza.” Austriaccy studenci, chcą pozwać Facebook. Ich zdaniem polityka prywatności najsłynniejszego serwisu społecznościowego rażąco narusza europejskie prawo. Wszystko zaczęło się, kiedy Max Schrems – student prawa w Wiedniu, zwrócił się z prośbą o udostępnienie mu wszystkich danych na jego temat, które przechowuje Facebook. W odpowiedzi otrzymał, 1,2 tys. stron informacji. Wśród nich były także te, które pousuwał ze swojego profilu. W dodatku serwis nie udostępnił informacji sprzed 2010 roku mimo, że student jest aktywny w serwisie od pięciu lat. Jego zdaniem polityka prywatności Facebooka, którą przy założeniu konta musi zaakceptować każdy użytkownik, jest nieprecyzyjnie sformułowana, co chroni serwis przed oskarżeniami o naruszenia prywatności. Razem z kolegami założył grupę Europe vs. Facebook. Wysłali ponad 20 skargi na Facebooka do komisarza ds. ochrony danych osobowych w Irlandii, gdzie mieści się europejska siedziba firmy. Komisarz po przeprowadzeniu kontroli zmusił serwis do skrócenia czasu przechowywania danych w archiwum i zaprzestania przechowywania w nim zdjęć bez zgody użytkownika. To jedna dziesiąta wszystkiego, o co nie możemy się doprosić. Dlatego idziemy do sądu – tłumaczy Schrems w „New York Timesie” i nie wyklucza pozwania Facebooka do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.

Inwestycje Polskie wystartują już w styczniu 2013

Minister Skarbu Mikołaj Budzanowski przedstawił w środę informację dotyczącą planowanego programu Inwestycje Polskie. Tego typu instrumentu ewidentnie dziś Polsce brakuje – podkreślał minister podczas obrad sejmowej komisji skarbu. „Nie ma dziś takiego funduszu infrastrukturalnego działającego na terenie Polski, wspierającego długoterminowe inwestycje infrastrukturalne. Odpowiedzią na brak tego typu narzędzi finansowych jest właśnie program Inwestycje Polskie, którego model biznesowy opiera się na dwóch instytucjach: na Banku Gospodarstwa Krajowego oraz specjalnej spółce inwestycyjnej, którą dzisiaj nazywamy spółką CSI” – powiedział minister. Dodał, że obie te instytucje uzupełnią obecną ofertę instytucji finansowych na terenie Polski i będą całkowicie ukierunkowane na inwestycje realizowane w granicach Polski. „Chcielibyśmy, aby ten program został uruchomiony od początku stycznia 2013 r.” – wskazał.
Dodał, że to nie tylko fundusze unijne, ale też banki komercyjne i fundusze instytucjonalne współfinansowały dotychczas projekty inwestycyjne w Polsce. „Wyzwaniem na kolejne lata jest znacznie większa wartość tych inwestycji infrastrukturalnych, którą można w najważniejszych ok. 15 obszarach inwestycyjnych określić jako poziom 500 mld zł, które będą wydane na inwestycje infrastrukturalne w ciągu najbliższych ośmiu lat – do 2020 r.” – podkreślił. „Kiedy patrzymy na obecną ofertę instytucji finansowych na rynku polskim, to może się zdarzyć, że dotychczas istniejące źródła finansowania tych projektów będą niewystarczające, aby podołać temu celowi. Niewątpliwie brakuje, abyśmy mogli myśleć o zrealizowaniu tego celu, dwóch instrumentów finansowych. Jeden, który będzie wspierał w formie kredytu długoterminowe, bardzo kosztowne, wielomiliardowe inwestycje realizowane w Polsce. Drugi instrument (…) to bezpośredni udział kapitałowy w projektach inwestycyjnych” – powiedział. Dodał, że w przypadku prywatnego kapitału „twardy poziom zwrotu komercyjnego zainwestowanych pieniędzy” przeważnie oceniany jest na 15-20 proc. „W tym przypadku (Inwestycji Polskich – PAP) mówimy o znacznie niższym poziomie rentowności tych projektów (nieco poniżej 10 proc.). Tego typu instrumentu ewidentnie dziś Polsce brakuje (…). Chcemy być katalizatorem wielu nowych pomysłów, nowych inwestycji i uzupełniać ofertę instytucji finansowych dziś działających na Polskim rynku” – podkreślił. Członkowie komisji skarbu pytali ministra m.in. o spółki, których akcje będą wnoszone do BGK, czy też o to, kto będzie zatwierdzał decyzje inwestycyjne specjalnej spółki. Poseł Dawid Jackiewicz (PiS) zarzucił, że rząd powołuje się na przykłady podobnych funduszy funkcjonujących w innych krajach. „Ja z takiego krótkiego przeglądu tego typu projektów wiem, że z wyjątkiem być może funduszu norweskiego wszystkie inne tego typu projekty skończyły się niepowodzeniem, w wielu innych krajach zachodniej Europy czy też na świecie” – powiedział.
Program Inwestycje Polskie został zapowiedziany w październiku przez premiera Donalda Tuska podczas tzw. drugiego expose. Ma on na celu utrzymanie tempa wzrostu inwestycji i PKB oraz tworzenie miejsc pracy. Zgodnie z założeniami programu do BGK będą wnoszone wybrane udziały spółek Skarbu Państwa, ale z zastrzeżeniem, że MSP utrzyma pakiety kontrolne w spółkach strategicznych. Następnie akcje te będą sprzedawane, co umożliwi pozyskanie dodatkowego kapitału, który będzie przeznaczany na wspieranie inwestycji. Program Inwestycje Polskie ma objąć m.in. budowę elektrowni węglowych i gazowych, gazociągów, magazynów gazu, infrastruktury drogowej, kolejowej oraz portowej

Transakcje na nieruchomości obciążonej hipoteką

Hipoteka ciążąca na nieruchomości inwestycyjnej często jest postrzegana jako przeszkoda, która uniemożliwia sprzedaż albo kupno danej nieruchomości. Czy można kupić albo sprzedać nieruchomość obciążoną hipoteką?
Hipoteka to bardzo ważna instytucja prawa cywilnego – ograniczone prawo rzeczowe pozwalające zabezpieczyć wykonanie zobowiązania. Umożliwia wierzycielowi uzyskanie należnych mu pieniędzy z sumy otrzymanej ze sprzedaży przez komornika nieruchomości obciążonej hipoteką (lub niektórych praw, np. własnościowego spółdzielczego prawa do lokalu czy użytkowania wieczystego gruntu) – wówczas gdy dłużnik sam nie płaci.
Sprzedaż nieruchomości obciążonej hipoteką jest dopuszczalna, jednak należy pamiętać, że zmiana właściciela nie powoduje wygaśnięcia hipoteki.
Kupując nieruchomość, nabywca akceptuje więc fakt jej zakupu z istniejącym obciążeniem, a wierzycielowi hipotecznemu w dalszym ciągu będzie przysługiwało prawo zaspokojenia się z nieruchomości, gdyby nie mógł wyegzekwować spłaty długu od dłużnika osobistego.
Innymi słowy: zmiana właściciela nieruchomości (np. na skutek jej sprzedaży) nie ma wpływu na istnienie hipoteki, zaś nowy właściciel z mocy prawa staje się tzw. dłużnikiem hipotecznym.
Tak więc zbycie nieruchomości obciążonej hipoteką nie narusza prawa wierzyciela hipotecznego, który dalej może dochodzić roszczeń od kogokolwiek, kto stanie się właścicielem nieruchomości.
W razie sprzedaży części nieruchomości obciążonej hipoteką sprzedawca lub kupujący mogą żądać, aby wierzyciel zwolnił tę część od obciążenia, jeżeli jest ona stosunkowo nieznaczna, a wartość pozostałej części nieruchomości zapewnia wierzycielowi dostateczne zabezpieczenie. Na żądanie wierzycieli kwota uzyskana ze sprzedaży powinna im być wypłacona według pierwszeństwa służących im hipotek.
Czy można kupić nieruchomość obciążoną hipoteką i jakie łączy się z tym ryzyko?
Gdy zakupimy nieruchomość obciążoną hipoteką, wierzyciel hipoteczny będzie mógł dochodzić roszczeń z nieruchomości, gdy jego dłużnik osobisty nie spełni świadczenia w określonym terminie, mimo że zmieni się właściciel nieruchomości.
Istnieje więc ryzyko utraty nieruchomości, gdyż wierzyciel hipoteczny będzie mógł przeprowadzić z niej egzekucję.
Aby bezpiecznie kupić obciążoną nieruchomość, należy dążyć do tego, aby dług został spłacony w całości przed podpisaniem umowy notarialnej.
Gdy jednak jest to niemożliwe, dług wobec banku czy innego wierzyciela może za zgodą sprzedającego dłużnika zostać zapłacony bezpośrednio przez kupującego w ramach zapłaty całości lub części ceny.
Wówczas wygaśnięcie zobowiązania wobec wierzyciela (np. banku), polegające na spłacie długu, powoduje wygaśnięcie hipoteki. Koniecznie należy jednak pamiętać o wykreśleniu jej z księgi wieczystej nieruchomości.

Porzucił aktorstwo dla … nieruchomości

Michał Milowicz niegdyś pojawiał się niemal w każdej polskiej komedii, dziś jednak na próżno szukać go w obsadach nowych produkcji. Jak dowiedział się jeden z tabloidów, aktor zamienił plan filmowy na plan budowy i obecnie zajmuje się działalnością deweloperską. Jak podaje tygodnik „Rewia”, Michał Milowicz już kilka lat temu wybudował osiedle mieszkaniowe w warszawskiej dzielnicy Grochów. Oferowane przez niego mieszkania cieszyły się dużym zainteresowaniem i wszystkie znalazły swoich nabywców. Teraz aktor planował ponoć powtórzyć biznesowy sukces sprzed lat, niestety bez powodzenia. „Rewia” podaje, że Milowicz kupił dużą działkę w podwarszawskim Piastowie, na której postanowił wybudować jeszcze większe osiedle o nazwie „Gród Piastowski”. Jednak mimo intensywnej reklamy, nowa inwestycja nie cieszy się powodzeniem. Tygodnik podaje, że póki co udało mu się sprzedać jedynie kilka mieszkań.
Jeśli będzie trzeba Michał Wprowadzi się do pierwszego, wykończonego mieszkania i będzie codziennie rano witał swoich mieszkańców. Jest wytrwały i uparty – twierdzi znajoma Michała Milowicza w rozmowie z „Rewią”.

Gdańskie nieruchomosci inwestycyjne

Za dwa lata ma być gotowa nowa nieruchomość: podstawówka w Kokoszkach, za sześć lat kolejna w Kowalach. Tę ostatnią wspólnie wybudują trzy gminy: Gdańsk, Kolbudy i Pruszcz Gdański, które w środę podpisały umowę w tej sprawie. Gotowy jest już projekt nowej podstawówki w Kokoszkach, u zbiegu ulic Kalinowej i Azaliowej, której budowa ma ruszyć wiosną przyszłego roku. – Szkoła powstanie w dzielnicy, która położona jest za obwodową Trójmiasta, bo w tym kierunku miasto będzie się w najbliższych latach rozwijało. Nowa placówka pozwoli uniknąć dowozu dzieci przez obwodnicę do innych dzielnic – tłumaczy Ewa Kamińska, wiceprezydent Gdańska. Według wstępnych przymiarek (trwa przetarg na generalnego wykonawcę, dopiero po jego wyłonieniu będzie znany dokładny kosztorys) inwestycja ma pochłonąć ok. 30 mln zł. Budowa będzie podzielona na trzy etapy. W pierwszym powstanie podstawówka z 24 salami dla klas 0-VI (w sumie dla ponad 600 uczniów) oraz sala gimnastyczna, zaplecze administracyjne, socjalne i gospodarcze. W drugim etapie zaplanowano basen, a w trzecim – budowę kompleksu boisk i zagospodarowanie terenu wokół szkoły. Przy okazji zostanie przebudowany układ drogowy ul. Azaliowej. Budowę planuje się w latach 2013-14. Jeszcze nie ruszyła inwestycja w Kokoszkach, a Gdańsk wspólnie z sąsiednimi Kolbudami i Pruszczem Gdańskim planuje już kolejną. W środę trzy strony podpisały list intencyjny o wspólnej budowie podstawówki w Kowalach, do której w przyszłości mają uczęszczać dzieci z Kowal, sąsiadujących z nimi gdańskich osiedli oraz Borkowa, które leży w gminie Pruszcz Gdański. Na należącej do gminy Kolbudy działce o powierzchni 1,3 hektara ma stanąć obiekt identyczny jak w Kokoszkach, zbudowany według tego samego projektu. – Dzięki temu całe przedsięwzięcie będzie tańsze o pół miliona, bo tyle kosztuje projekt. Wystarczy go tylko zaadaptować do nowego ukształtowania terenu – dodaje Ewa Kamińska. Leszek Grombala, wójt gminy Kolbudy, która ma zarządzać inwestycją: – Mam nadzieję, że uda nam się zdobyć jak najwyższe dofinansowanie spoza budżetów gminnych. Kolbudy mają szanse na zdobycie środków np. w projektach unijnych, w których nie mogą brać udziału duże gminy, takie jak Gdańsk. Według wstępnych planów szkoła w Kowalach ma być gotowa w 2018 r.

Plaga parabanków

Polacy w parabankach stracili tylko w tym roku 2,1 mld złotych. Mimo, że problem narasta prokuratorzy niechętnie ścigają oszustów. Tego typu spawy są najczęściej umarzane – podaje „Rzeczpospolita”. Po aferze Amber Gold postanowiono przyjrzeć się bardziej parabankom w naszym kraju. Okazuje się, że działalność Marcina P., która przyniosła 10 tysiącom poszkodowanym, razem około 400 mln zł. strat, nie jest wyjątkiem. Z raportu prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta wynika, że straty poszkodowanych w rezultacie działań tego typu instytucji, wyniosły tylko w tym roku 2,1 mld zł. Jeszcze w 2007 roku sięgały one 168 mln zł, zatem w ciągu pięciu lat wzrosły kilkunastokrotnie. Liczbę pokrzywdzonych przez parabanki szacuje się na 133 tysięcy. Do prokuratury wpływa coraz więcej tego typu spraw. Prokuratorzy jednak nie garna się do ścigania bankowych oszustów. Połowę śledztw z ostatnich pięciu lat umorzono. To sprawy skomplikowane i prokuratury boją się ich jak diabeł święconej wody. Ale z drugiej strony jest również tak, że ludzie nie patrzą na to, co podpisują, więc nie zawsze osobom prowadzącym parabanki można postawić zarzuty – uważa prof. Piotr Kruszyński, karnista z Uniwersytetu Warszawskiego. Firmy parabankowe podszywają się pod banki i bezprawnie przyjmują depozyty. Pieniądze zdobyte w ten sposób służą nielegalnie, do udzielania kredytów albo są defraudowane przez właścicieli. Jedyną instytucją, która prowadzi listę ostrzeżeń publicznych, wobec podejrzanych instytucji finansowych jest Komisja Nadzoru Finansowego. Od czasu afery Amber Gold jej lista znacznie się rozrosła. Obecnie liczy 33 firmy.

Skokowy wzrost opłat za użytkowanie wieczyste

Choć zmienione pod koniec 2011 roku prawo miało powstrzymać skokowe podwyżki opłat za użytkowanie wieczyste, w praktyce nie uchroniło właścicieli mieszkań, należących do Skarbu Państwa czy gmin, przed odczuwalnymi wzrostami takich opłat. Proponowane na 2013 r. podwyżki – choć czasem rozłożone na trzy lata – potrafią rosnąć z roku na rok kilkukrotnie. Jak co roku, użytkownicy wieczyści otrzymują w ostatnim kwartale niepokojące listy z gmin, powiatów czy województw. Z korespondencji tej wynika, że za kolejny rok korzystania z działki należącej do Skarbu Państwa, gminy, powiatu czy województwa będą musieli zapłacić więcej. Sprawa ta dotyczy nie tylko właścicieli domów jednorodzinnych. Na gruntach oddanych w użytkowanie wieczyste znajdują się też budynki wielorodzinne (wtedy poszczególnym właścicielom mieszkań przysługuje udział w prawie użytkowania wieczystego), biurowce czy magazyny. Zgodnie z danymi GUS za 2011 rok, same tylko gminy posiadały umowy z użytkownikami wieczystymi na 81,4 tys. ha gruntów.
Powodem podwyżek opłat za użytkowanie wieczyste jest wzrost wartości gruntów. Roczna opłata za użytkowanie wieczyste stanowi bowiem procent wartości prawa własności do nieruchomości. W przypadku „mieszkaniówki” podstawowa stawka to 1 proc., w przypadku działalności turystycznej 2 proc., a w przypadku pozostałych nieruchomości – w tym wykorzystywanych na cele komercyjne – aż 3 proc. wartości. Nowelizacja ustawy o gospodarce nieruchomościami, która weszła w życie 9 października 2011 roku, ukróciła skokowe podwyżki z roku na rok rozkładając je na trzy lata. O jakich zmianach można mówić? Każdy przypadek jest inny, ale na przykład opłata za użytkowanie wieczyste w przypadku mieszkania o powierzchni 64 m kw. w kamienicy na terenie stołecznej Woli wzrośnie w 2013 r. o 379 proc. – Właściciel tej nieruchomości jeszcze w 2012 roku wniósł opłatę na poziomie 240 zł rocznie, a teraz gmina proponuje 1150 zł.
Opłaty rosną wszędzie, gdzie grunty gmin, powiatów czy województw oddano w użytkowanie wieczyste. Dzieje się tak więc na przykład w Trójmieście, Poznaniu, Lublinie, Wrocławiu czy Olsztynie i wszędzie skala podwyżek może iść w setki procent.  W Olsztynie na przykład gmina za użytkowanie wieczyste gruntu pod garażem zażądała o około 200 proc. Podwyżki opłat idące w setki procent to między innymi efekt nieregularnego przeprowadzania aktualizacji. Jeśli aktualna opłata jest wynikiem wyceny gruntu sprzed 10 czy kilkunastu lat, to trudno się dziwić, że ponowne oszacowanie wartości parceli powoduje skokowy wzrost opłaty. Co prawda, prawo nie nakazuje obecnie regularnego aktualizowania opłat, choć taki postulat podnoszono w trakcie prac nad nowelizacją, ale zmieniony został system wprowadzania podwyżek. Od bieżącego roku są one rozłożone nawet na trzy lata. Gdy nowa opłata jest mniejsza niż dwukrotność dotychczasowej, zacznie obowiązywać od początku kolejnego roku. Gdy jednak użytkownikowi wieczystemu zostanie zaproponowana opłata wyższa niż dwukrotność dotychczasowej, nadwyżka zostanie rozłożona na kolejne dwa lata. Mechanizm ten można przedstawić na konkretnym przypadku.

MPEC szuka inwestora na nieruchomość komercyjną

Olsztyńskie Miejskie Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej (MPEC) zaczęło szukać inwestora, który do 2017 r. ma wybudować nową elektrociepłownię. Jej koszt szacowany jest na 700 mln zł. Inwestycja ma powstać w formule partnerstwa publiczno-prywatnego (PPP). Jak poinformowała prokurent MPEC w Olsztynie Lidia Warnel, zainteresowane firmy mogą składać wnioski o dopuszczenie do postępowania ws. wyboru inwestora.
Wyjaśniła, że firmy muszą przedstawić swoją sytuację finansową i doświadczenie w budowaniu tego typu instalacji. „Muszą wykazać, że ich obrót roczny nie jest mniejszy niż 80 mln zł, oraz że budowały obiekty energetyczne o mocy 50 MW albo inne obiekty budowlane o wartości co najmniej 100 mln zł” – podkreśliła.
Jak dodała, w połowie lutego spośród nadesłanych ofert wyłonionych zostanie pięć firm, które będą dopuszczone do kolejnego etapu. Inwestor, który wybuduje elektrociepłownię ma być znany do końca 2013 roku. Olsztyńska spółka komunalna oczekuje, że inwestor wniesie około 150 mln zł jako wkład finansowy potrzebny do budowy instalacji. Pozostała kwota będzie pochodzić m.in. z kredytów bankowych. Budowa ma potrwać pięć lat, a po 25 latach eksploatacji gmina ma przejąć elektrociepłownię. Obecnie energię cieplną dla mieszkańców Olsztyna dostarcza ciepłownia MPEC-u w Kortowie oraz ciepłownia koncernu Michelin. Obie mają po 50 proc. udziałów w rynku. Nowa elektrociepłownia musi powstać, bo koncern Michelin do 2017 roku chce zrezygnować z dostaw ciepła dla miasta. Nowy obiekt zostanie wybudowany na 7,5-hektarowym terenie niedaleko centrum logistycznego Michelin. Właścicielem elektrociepłowni ma zostać spółka celowa, a MPEC zajmowałby się tylko dystrybucją ciepła poprzez miejską sieć ciepłowniczą.

Składka emerytalna tylko dla chętnych?

Ruch Palikota złożył w Sejmie projekt nowelizacji ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych, który zakłada zniesienie obowiązku podlegania ubezpieczeniu emerytalnemu – a co za tym idzie – opłacania składki emerytalnej przez osoby prowadzące działalność gospodarczą. – Chodzi o to, żeby wszystkie osoby, które prowadzą działalność gospodarczą, są przedstawicielami wolnego zawodu oraz twórcy i artyści, mogli płacić składkę emerytalną na zasadach dobrowolności – powiedział poseł Ruchu Łukasz Krupa na środowej konferencji prasowej. Łukasz Gibała (RP) zauważył, że we wszystkich badaniach, przedsiębiorcy zwracają uwagę, że wysokie składki na ZUS stanowią jedną z głównych barier rozwoju przedsiębiorczości. – Jeśli nasza propozycja wejdzie w życie, przedsiębiorcy sami będą decydować, czy chcą korzystać z emerytury ZUS-owskiej, a jeśli tak, ile chcą odkładać, co miesiąc – mogliby odkładać pełną składkę, mogliby odkładać część składki, a mogliby jej w ogóle nie odkładać – mówił Gibała. „Rozwiązanie ma za zadanie stworzenie osobom pracującym na własny rachunek możliwości dokonania świadomego i odpowiedzialnego wyboru w zakresie zabezpieczenia finansowego swojej starości. Osoby takie będą mogły decydować, czy chcą korzystać z publicznego systemu emerytalnego, czy licznych istniejących na rynku wyspecjalizowanych produktów, oferowanych przez banki i inne instytucje finansowe, czy po prostu odkładać pieniądze na oprocentowanych rachunkach lub lokatach, albo inwestować w inny sposób” – napisano w uzasadnieniu projektu. Zdaniem Gibały, propozycja Ruchu Palikota spowoduje, że poprawią się warunki prowadzenia działalności gospodarczej, wzrośnie zatrudnienie, a koszty pracy będą bardzo elastyczne. – Przedsiębiorca – gdy jest koniunktura – będzie płacił pełną składkę, a gdy jest dekoniunktura będzie płacił zero złotych, potem nadrabiając (wpłaty) w okresie koniunktury – wyjaśnił.

Wielkie inwestycje firm

Siedem firm, m.in.Hutchinson Poland, Organika-Car, Infosys BPO Poland i Lek SA, chce zainwestować w sumie ponad 300 mln zł na terenach, która mają zostać włączone do Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej. Projekt rozporządzenia Rady Ministrów dot. rozszerzenia ŁSSE skierowano już do uzgodnień międzyresortowych, a następnie trafi do podpisu przez premiera. Ma obowiązywać od 31 stycznia 2013 roku – powiedział we wtorek PAP rzecznik ŁSSE Marcin Kwintkiewicz. Zgodnie z projektem rozporządzenia opublikowanym na stronach Rządowego Centrum Legislacji, ŁSSE powiększy się łącznie o 21,5 ha. Korekta jej granic (włączenie 59,5 ha oraz wyłączenie z niej 38 ha) spowoduje powiększenie obszaru Łódzkiej Strefy do 1298 ha – zaznaczył Kwintkiewicz. Wśród siedmiu nowych projektów inwestycyjnych na terenach prywatnych, które znalazły się we wniosku o rozszerzenie ŁSSE są inwestycje firm: Hutchinson Poland, Organika-Car, Infosys BPO Poland i Lek SA. Pozostałe to inwestycje spółek Sponcel, Meyer Tool IGT oraz KWB. Firmy te deklarują inwestycje o łącznej wartości ponad 300 mln zł. Dzięki nim w Łodzi, Strykowie, Kleszczowie, Kaliszu i Zelowie powstać ma 765 nowych miejsc pracy, a 1145 zostanie utrzymanych. Na pozostałych terenach, które mają zostać włączone do Strefy, a należą do samorządów w Kutnie i Koluszkach (woj. łódzkie), Ostrzeszowie (woj. wielkopolskie) i Sochaczewie (Mazowieckie) powstać może – według szacunków – ponad 780 miejsc pracy, a spodziewane nakłady inwestycyjne sięgnąć mogą 290 mln zł. Firma Hutchinson Poland – światowy producent wyrobów z gumy i tworzyw sztucznych – ma w Łodzi dwa zakłady produkujące uszczelki karoseryjne do samochodów i samolotów oraz części antywibracyjne. Zgodnie z wnioskiem firma planuje rozbudowę jednego ze swoich łódzkich zakładów. W nowych obiektach zainstalowane mają być m.in. linie do obróbki uszczelek karoseryjnych dla przemysłu motoryzacyjnego. W związku z planowaną inwestycją ma zostać stworzonych co najmniej 250 miejsc pracy, a nakłady inwestycyjne mają wynieść 75 mln zł. Zakończenie inwestycji przewidywano na koniec 2015 roku. W Łodzi – dzięki włączeniu do Strefy – chce zainwestować firma Organika-Car, która produkuje m.in. płyny hamulcowe i autokosmetyki. Planuje rozbudowę zakładu, m.in. budowę nowej hali produkcyjno-magazynowej, budynku pomocniczego i wiat magazynowych, instalacji produkcyjnych i zbiorników magazynowych. Rozbudowa ma kosztować 20 mln zł; utworzonych zostanie co najmniej 30 miejsc pracy (obecnie spółka zatrudnia 46 osób). Zakończenie tej inwestycji planowane jest na koniec 2015 r. Do Strefy ma zostać włączony także ponad 1 ha terenów prywatnych w Łodzi na rzecz firmy Infosys BPO Poland, która świadczy usługi dla biznesu. Infosys zatrudnia w Łodzi 1400 pracowników i jest jednym z największych pracodawców w regionie. Projekt inwestycyjny – zgodnie z wnioskiem – zakłada uruchomienie działalności w nowym biurowcu Green Horizon przy ul. Pomorskiej. Przewiduje się, że umową najmu objętych zostanie ok. 1,2 tys. m kw. powierzchni biurowej, a firma ma świadczyć m.in. usługi finansowo-księgowe, IT i badawczo-rozwojowe. Dzięki włączeniu do ŁSSE utworzonych ma zostać co najmniej 260 miejsc pracy, a nakłady inwestycyjne wyniosą 2,47 mln zł.

Nieruchomość inwestycyjna za ponad 30 mln zł

Centralną Izbę Przyjęć oraz Pracownię Rezonansu Magnetycznego otwarto w Szpitalu im. Stanisława Leszczyńskiego w Katowicach. Łączna wartość inwestycji to ponad 30 mln zł. Budowa izby przyjęć wraz z oddziałami łóżkowymi trwała od listopada 2010 r. Całkowity koszt inwestycji wyniósł 24 mln zł. Dotacja przekazana przez organ założycielski – województwo śląskie – wyniosła 20 mln zł, a środki własne szpitala to blisko 4 mln zł. Centralna Izba Przyjęć zapewni pacjentom o wiele lepszy komfort podczas przyjmowania do szpitala. W ramach tej inwestycji wybudowano też nowe oddziały – na każdej z trzech kondygnacji przeznaczonych na oddziały onkologiczne znalazły się sale dla chorych – łącznie 72 łóżka. Umożliwi to leczenie większej liczby pacjentów z chorobą nowotworową, bo taki profil rozwija katowicka placówka. Przebudowano też instalacje centralnego ogrzewania, zasilania energetycznego, tlenu medycznego, a także zmodernizowano szpitalny węzeł cieplny wraz z awaryjnymi źródłami zasilania w energię elektryczną. Pracownia Rezonansu Magnetycznego to z kolei inwestycja zrealizowana w ramach Narodowego Programu Zwalczania Chorób Nowotworowych. Szpital wzbogacił się o nowoczesny rezonans magnetyczny. Koszt inwestycji wraz z wyposażeniem to 6,8 mln zł, z czego dotacja ministra zdrowia wyniosła 3 mln zł, zaś środki własne szpitala – 3,8 mln zł. W Pracowni Rezonansu Magnetycznego mogą być wykonywane m.in. badania układu nerwowego, naczyniowego, mięśniowo-szkieletowego. Aparat jest przystosowany do potrzeb osób niepełnosprawnych, m. in. dzięki możliwości odłączania stołu, na którym wykonuje się badanie, od aparatu, i podjechania nim po pacjenta do poczekalni. Katowicki szpital rocznie przyjmuje 10 tys. pacjentów.

Zwolnienie z podatku od nieruchomości w Radomiu

Klub Radnych PO chce pomóc kupcom prowadzącym sklepy na deptaku. We wtorek politycy zaprezentowali trzy pomysły, które mają zachęcić radomian do odwiedzania głównej ulicy miasta. Radni chcą m.in. zwolnić z podatku od nieruchomości grunty, budynki, budowle lub ich części związane z działalnością gospodarczą, stanowiące własność lub będące w użytkowaniu wieczystym przedsiębiorcy, a znajdujące się w ścisłym obrębie realizowanych inwestycji publicznych, powodujących utrudnienia w prowadzeniu działalności gospodarczej. Podatnik korzystający ze zwolnienia nie mógłby oczywiście posiadać zaległości podatkowych wobec gminy.
Inwestycje publiczne, przede wszystkim remonty dróg publicznych w mieście, bardzo często powodują utrudnienia w dostępie do usług świadczonych przez lokalnych przedsiębiorców – mówi Jerzy Zawodnik, radny PO. – Przedsiębiorcy, których nieruchomości znajdują się w ścisłym sąsiedztwie szeroko zakrojonych robót publicznych, narażeni są na utratę klientów, czego następstwem jest utrata części dochodów – dodaje.
Zwolnienie np. kupca z podatku od nieruchomości na czas trwania publicznej inwestycji ma spowodować zmniejszenie kosztów prowadzenia działalności gospodarczej, a co za tym idzie – pomóc mu przetrwać na rynku. Uchwała spowoduje oczywiście zmniejszenie wpływów z podatku od nieruchomości do budżetu miasta.
Kolejny pomysł na ożywienie centrum miasta to otwarcie dla ruchu ul. Żeromskiego od ul. Traugutta do placu Kazimierza Wielkiego. – Mamy nawet pewną deklarację przedsiębiorców, że będą rozmawiać z właścicielami kamienic, aby ewentualnie w podwórkach zrobić parkingi, chociaż jest to jeszcze pomysł otwarty i dyskutowany. Ważne jest jednak to, że nie wymagałby oddzielnej uchwały – tłumaczy Zawodnik. Ostatnie rozwiązanie to budowa w centrum miasta bezpłatnego parkingu wielopoziomowego. Klub Radnych PO chce wnieść poprawkę do budżetu miasta na przyszły rok, na mocy której zapisano by 500 tys. zł na przygotowanie dokumentacji projektowej takiego obiektu. – Nie chcemy wskazywać żadnego miejsca, najlepiej jeśli prezydent sam to zrobi. My uważamy, że dobra lokalizacja to np. bardzo duży plac po dawnym MDK-u przy ul. Mickiewicza – mówi Zawodnik. – Trzeba pamiętać, że wpływy do budżetu miasta ze strefy płatnego parkowania to około 3 mln zł rocznie. Uważamy, że część tych pieniędzy można byłoby przeznaczyć na budowę parkingu dla mieszkańców.

Nabici we franka

Nie ma darmowych obiadków – stare jak system finansowy powiedzenie jest coraz bardziej aktualne. Przekonali się o tym Polacy, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne w szwajcarskiej walucie. Obecnie banki działające w Polsce obsługują ponad 2 mln kredytów hipotecznych, z czego blisko 50 proc. zostało zaciągniętych w CHF, EUR, USD. Większość tych umów pochodzi z trzech lat boomu kredytowego, kiedy to banki udzielały kredytów nawet do 130 proc. wartości nieruchomości. Wystarczyło więc i na meble, i często na samochód. Rozrastała się młoda klasa średnia „na kredyt”. Ci, którzy w tamtym czasie wzięli kredyty w walutach obcych, patrzyli z niekłamaną wyrozumiałością na „frajerów”, którzy zadłużali się w rodzimej złotówce. Ale te 130 proc. kredytu na kupno nieruchomości już na starcie nie było „na piękne oczy”. Kredytobiorcy byli zobligowani nie tylko do wykupienia ubezpieczenia na życie kredytobiorcy, ale również ubezpieczenia na czas wpisania nieruchomości do księgi wieczystej (tzw. ubezpieczenia pomostowego) oraz ubezpieczenia niskiego wkładu kredytobiorcy – dla tych ze stanem portfeli poniżej 20 proc. wartości kredytowanej nieruchomości. Dzisiaj „złotówkowcy” śpią spokojniej, a „frankowcy”? Czy mogli przewidzieć tak głęboki kryzys finansowy, a także stagnację płac i drastyczny wzrost kosztów utrzymania oraz szybującego w górę franka? W październiku 2006 roku 1 CHF był wart około 2,4 zł, w lutym 2008 roku mniej niż 2 zł, a obecnie 3,3931 zł – sprzedaż, 3,4331zł – kupno (NBP, 3.11.2012 r.). – W latach boomu 50 mkw. Mieszkania kupowało się za pół miliona złotych. Od banku kredytobiorca dostawał 250 tys. CHF. Obecnie wartość wielu tego typu mieszkań wynosi 200 tys. zł, a kredyt milion zł i od tej kwoty bank nalicza należne odsetki. Natomiast podczas egzekucji komorniczej biegły rzeczoznawca wycenia metr kwadratowy mieszkania na 2000 zł, czyli owe 50 mkw. jest warte 100 tys. zł minus koszty egzekucji (około 20 proc.) i koszty sądowe, biegłych etc. Do banku trafi 60 tys. zł! A reszta? Z weksli od kredytobiorców do „końca świata”, bo i dojdą odsetki karne od miliona złotych. Po paru latach urośnie ta suma do 5 i więcej milionów złotych. Tylko wiać z takiego kraju” – uważa Roman Sklepowicz, prawnik, prezes Stowarzyszenia Pokrzywdzonych przez System Bankowy i Prawny. Kryzys subprime na amerykańskim rynku kredytów hipotecznych ujawnił się w pełni w połowie 2007 roku, choć sygnały wskazujące na jego nadejście pojawiały się dużo wcześniej. Amerykanie porzucali swoje wypasione, kupione na kredyt domy, ponieważ nie stać ich było na spłaty rat, a aktualna wartość ich nieruchomości nie pokrywała zaciągniętego zobowiązania.
Czy grozi nam kryzys subprime? Polscy nadzorcy i przezorni bankowcy już przyhamowali akcję kredytową. W 2011 roku udzielono mniej kredytów w CHF niż 2010 roku. Choć liczba hipotecznych kredytobiorców przekroczyła 1,6 mln osób, to zagrożonych jest zaledwie około 35 tys. i mimo wzrostu rat kredytów we frankach nadal odsetek kredytobiorców mających problem ze spłatą kredytów jest mniejszy niż wśród spłacających kredyty w złotych polskich. BIG InfoMonitor podaje, że odsetek kredytów we frankach lub euro, których spłata stoi pod znakiem zapytania, wynosi 1,6 proc., a jeśli chodzi o kredyty w złotych, jest to 3,3 proc.

Grunty rolne drożeją od dwóch dekad

Dane Agencji Nieruchomości Rolnych wskazują, że ceny gruntów rolnych opierają się jakimkolwiek zawirowaniom rynkowym i od dwudziestu lat pozostają w stałym trendzie wzrostowym. Bardzo prawdopodobne, że żadne inny rodzaj nieruchomości nie przyniósł takich stóp wzrostu w długim okresie. Średnia cena wszystkich gruntów sprzedanych przez ANR w III kw. br. wyniosła 20 557 zł/mkw. i była aż o 20% wyższa niż na koniec 2011 r. Najwyższe ceny uzyskiwano w grupie obszarowej 300 ha i więcej – 22,7 tys. zł/ha. Natomiast najniższe odnotowano w grupie obszarowej 1-10 ha – 16,1 tys. zł/ha. Z perspektywy dzisiejszych cen trudno uwierzyć, że średnia cena 1 ha gruntów rolnych w 1992 r. wynosiła według danych ANR jedynie 500 zł czyli ponad 40 razy mniej niż obecnie. Średnia roczna stopa wzrostu cen w całym dwudziestoleciu wynosiła 22%, a spadek cen w relacji do poprzedniego roku odnotowano zaledwie dwukrotnie.
Dzięki nowelizacji oraz stosownemu rozporządzeniu do ustawy rolnicy indywidualni mogą przy zakupie skorzystać z preferencyjnych zasad nabywania gruntów, a w szczególności z możliwości rozłożenia płatności na atrakcyjne raty. Agencja Nieruchomości Rolnych może zastosować w takim przypadku raty roczne lub półroczne z preferencyjnym oprocentowaniem w wysokości 2% rocznie, a płatność zostanie rozłożona na okres do 15 lat, pod warunkiem, że jeszcze przed zawarciem umowy nabywca wpłaci co najmniej 10% ceny nieruchomości. Rekordowe zainteresowanie przetargami organizowanymi przez Agencję Nieruchomości Rolnych przełożyło się na wzrost cen transakcyjnych.

Najlepszy czas na zakupy wina

Sytuacja na rynku wina wybitnie sprzyja zakupom inwestycyjnym. Ceny wielu bardzo dobrze ocenianych trunków znajdują się na przystępnych poziomach, a popyt ze strony konsumentów systematycznie wzrasta. Od końca 2008 r. do połowy 2011 r. na rynku wina mieliśmy do czynienia z ciągłymi wzrostami cen. W tym okresie indeks Liv-ex 100, który odzwierciedla ogólną kondycję całego rynku,  wzrósł o ponad 75 proc. (z początkowych 208 punktów w grudniu 2008 r. do ponad 364 punktów w czerwcu 2011 r.) W tym samym czasie poszczególne wina, takie jak Pavillon Rouge 2005, Beychevelle 2006 zdrożały o prawie 200%, a Carruades de Lafite 2007 o ponad 500%. Po tak długim okresie wzrostów doszło na tym rynku do korekty, która miała swój początek w lipcu 2011 r. Jej pierwszy etap trwał do grudnia 2011 r., a drugi od marca do lipca 2012 r. W jej efekcie indeks Liv-ex 100 stracił względem szczytu ok. 30 proc. Od lipca 2012 r. wszystkie indeksy Liv-ex znajdują się w trendzie bocznym. Oczywiście w tym okresie ceny poszczególnych win się zmieniały. W ciągu ostatnich trzech miesięcy zaobserwować można było na przykład wzrosty na trunkach pochodzących z Prawego Brzegu Bordeaux czy włoskiej Toskanii. Dobrze performowały również wina z rocznika 2010, jak Angelus czy Pontet Canet. Spadki natomiast towarzyszyły przeważnie drugim winom najlepszych posiadłości, takim jak Carruades de Lafite 2006 czy Petit Mouton 2006.  Jednak cały czas rynek w omawianym okresie charakteryzował się niewielką liczbą transakcji. Z analogiczną sytuacją mieliśmy już do czynienia w przeszłości, m.in. w okresie między korektą z roku 2008 i falą wzrostów z lat 2009 – 2011. Zwiastunem polepszenia sytuacji rynkowej może być zmiana stosunku liczby transakcji do ofert sprzedaży na giełdzie Liv-ex w Londynie. Wskaźnik odzwierciedlający zachodzącą między nimi relację wzrósł z 0,2 do 0,5. –  Rynek jest mocny, gdy liczba transakcji przekracza połowę liczby ofert, ponieważ zawsze jest na nim wiele życzeniowych (zbyt wysoko wycenionych) ofert sprzedaży wystawionych przez właścicieli. Taki był również jego poziom po drugim kwartale 2009 r., kiedy na rynku zaobserwować można było znaczne wzrosty cen – twierdzi William Beck z Wine Asset Managers, firmy zarządzającej funduszami Fine Wine Fund i Fine Wine Investment Fund. Na rynku wina dało się również zaobserwować skutki ożywienia w chińskiej gospodarce. W listopadzie PMI (wskaźnik nastrojów w przedsiębiorstwach produkcyjnych) Chin, pierwszy raz od października 2011 r., przekroczył granicę 50 p., co oznacza, że aktywność w przemyśle rośnie. – Azjatycki popyt znacznie wzrósł w ciągu ostatnich trzech miesięcy. W tym czasie dokonaliśmy licznych transakcji w dobrych cenach i myślę, że możemy liczyć na popyt z tej strony w ciągu najbliższych 12-24 miesięcy – mówi Kate Janecek z Justerini & Brooks, jednego z najstarszych brokerów winnych, działającego nieprzerwanie od połowy XVIII w. Takie informacje to również dobry znak przed przypadającym na luty chińskim Nowym Rokiem, podczas którego zwyczajowo rośnie popyt na bordoskie wina ze strony azjatyckich konsumentów. – W ciągu ostatnich 18 miesięcy przeżywaliśmy trudne chwile na rynku wina. Negatywny wpływ na ceny miała słaba  sytuacja gospodarcza w Europie i na świecie, która wymusiła ich obniżkę. Wydaje się jednak, że korekta dobiegła końca, a ceny zaczęły powoli wzrastać – dodaje Henry Matson z firmy brokerskiej Farr Vintners.

Więcej dużych, mniej małych

O jakości infrastruktury kolejowej decydują nie tylko tory czy pociągi, ale także terminale. Ich znaczenie wzrasta w przypadku transportu intermodalnego. Są to inwestycje drogie, ale potrzebne. — Dla transportu intermodalnego inwestycje w infrastrukturę punktową, czyli właśnie w terminale lądowe, są koniecznością. Bez sprawnie działających terminali przeładunkowych rozwój intermodalu jest niemożliwy. Same tory to za mało — mówi Dariusz Stefański, prezes PCC  Intermodal. Ministerstwo Transportu, Budownictwa i Gospodarki Wodnej (MTBiGW) za najistotniejsze w najbliższych latach uważa inwestycje w infrastrukturę kolejową realizowane za unijne pieniądze. Chodzi głównie o przedsięwzięcia, które zgodnie z zasadami Programu Operacyjnego Infrastruktura Środowisko muszą się zakończyć do 2015 r., np. modernizację trasy E65 Warszawa — Gdynia, po której mają pojechać pociągi Pendolino, E30 na odcinku Kraków — Rzeszów i dostosowanie jej do prędkości 160 km/h dla pociągów pasażerskich i 120 km/h dla towarowych, trasy E59 łączącej Wrocław z Poznaniem.
Priorytetowe dla resortu są też inwestycje związane z budową krótkich odcinków linii kolejowych łączących miasta z lotniskami, m.in. w Lublinie, Goleniowie, Szymanach i Gdańsku. Natomiast z budżetu państwa ma być finansowana modernizacja Centralnej Magistrali Kolejowej (z Warszawy do Katowic), by pociągi mogły tam jechać ponad 200 km/h. W planach jest też przebudowa dworców. „Wieloletni Program Inwestycji Kolejowych do 2013 r., z perspektywą do 2015 r.”, przyjęty w listopadzie 2011 r., zawiera 118 projektów inwestycyjnych obejmujących prace przygotowawcze i budowlane. Ministerstwo informuje, że program jest aktualizowany.
Według prezesa PCC  Intermodal, liczba lądowych terminali kontenerowych w Polsce wciąż jest niedostateczna.
— Przy założeniu, że promień, w jakim wozi się towary ciężarówkami od terminala kontenerowego, równa się 150 km, to w Polsce potrzeba łącznie kilkunastu nowoczesnych terminali. Braki szczególnie widać we wschodniej części kraju — tłumaczy Dariusz Stefański. Dodaje, że kilka terminali już działa, a kilka wciąż jest w budowie — zostaną oddane do użytku w ciągu 2-3 lat. Następne powstaną dopiero po roku 2015. Także Jacek Bieczek, prezes CTL Logistics, uważa, że im gęstsza sieć terminalowa, tym lepiej, bo skraca się czas załadunku i wyładunku, a to powoduje sprawniejszą realizację zobowiązań wobec kontrahentów. Podkreśla też, że brak dostatecznie rozbudowanej infrastruktury, to również ograniczenia w imporcie lub eksporcie pewnych grup produktów. Z kolei zdaniem Sebastiana Świniarskiego, dyrektora biura intermodalnego w Cargospedzie w Polsce, w największych ośrodkach gospodarczych jest dość duża liczba terminali przeładunkowych. W transporcie intermodalnym istotne są jednak wszystkie typy terminali, także portowe i — ze względu na położenie geopolityczne Polski — te, które znajdują się na wschodniej granicy naszego kraju. — Jeśli chodzi o terminale lądowe, to na rynku są tak naprawdę dwa podrodzaje.Pierwszy to duże terminale przeładunkowe oferujące szeroki zakres usług logistycznych zlokalizowane w pobliżu lub będące częścią dużych centrów logistycznych. Drugi — to terminale stworzone pod konkretne zadania — tłumaczy Sebastian Świniarski. Zwraca jednak uwagę, stworzenie dużego terminala wymaga ogromnych nakładów finansowych, a inwestycja zwraca się nawet dopiero po kilkudziesięciu latach. Natomiast małe terminale, „szyte na miarę” dla klientów, wymagają małych nakładów i są obarczone o wiele mniejszym ryzykiem inwestycyjnym.

Inwestowanie w nieruchomości komercyjne

Niższe ceny nieruchomości inwestycyjnych i wyższe zyski z wynajmu zachęcają coraz więcej osób do inwestowania w nieruchomości. Kupno mieszkania na wynajem w jednym z dużych miast to wydatek rzędu minimum 200-300 tys. zł. Jednak niższe ceny mieszkań i tylko niewielka korekta stawek za najem powodują, że rentowność najmu jest w tym roku wyższa niż w ubiegłym. Wzrasta więc aktywność inwestorów. Co czternaste mieszkanie nabywane w Polsce kupowane jest obecnie w celach inwestycyjnych.  Około 7,3 proc. osób, które w bieżącym roku kupiły mieszkania to inwestorzy. Potencjalny dochód z wynajmu przeciętnego mieszkania dwupokojowego w dużym mieście powinien wynieść średnio 6,5 proc. wartości nieruchomości, szacują analitycy tej firmy. Rok temu w podobnym przypadku rentowność brutto szacowana była na poziomie 6 proc. Posiadając mieszkanie o wartości 300 tys. zł można w ciągu roku z wynajmu osiągnąć przychód w wysokości 19,5 tys. zł.  Poszukujący mieszkań na wynajem najczęściej wybierają lokale niewielkie usytuowane w centralnych rejonach miasta lub dobrze z nimi skomunikowane. Dla osób wynajmujących liczy się bowiem łatwy dostęp centrum, a jeśli są studentami także do uczelni. Aby zmaksymalizować zysk z najmu, wybierając mieszkanie należy skoncentrować się na liczbie pokoi, a nie metrażu lokalu. Trzeba szukać takich mieszkań, które przy zakładanej liczbie pokoi mają minimalną powierzchnię. Stawki najmu takich lokali nie są znacznie niższe niż tych o większym metrażu, a przy niższej cenie zakupu rentowność, wynajmu jest większa. Inwestowanie w mieszkania jest teraz tym bardziej opłacalne, że ceny mieszkań są niższe niż przed rokiem. W ciągu roku średnia cena transakcyjna metra kwadratowego w Warszawie obniżyła się o 452 zł. Z ostatnich danych Związku Banków Polskich wynika, że w trzecim kwartale tego roku średnia cena po jakiej kupowane są mieszkania w stolicy wynosiła (rynek pierwotny i wtórny) 7333 zł/mkw., podczas gdy rok wcześniej 7785 zł/mkw. Spadkowy trend widać nie tylko w przypadku cen. Po nagłym wzroście liczby budów rozpoczętych w pierwszej połowie 2012 roku aktywność deweloperów w ostatnim czasie znacznie osłabła. Oferta rynkowa jest w prawdzie jeszcze szeroka, ale liczba rozpoczynanych budów drastycznie spadła, podobnie jak ilość pozwoleń na budowę. W najbliższym czasie należy się spodziewać tego, że oferta deweloperów zacznie się kurczyć. W Warszawie kupujący na rynku pierwotnym mają jeszcze w czym wybierać. W stolicy wystawionych na sprzedaż jest ponad 19 tysięcy mieszkań deweloperskich. W całym kraju (na rynku warszawskim, krakowskim, łódzkim, wrocławskim, poznańskim, gdańskim i katowickim) liczba oferowanych nowych mieszkań w końcówce września br. sięgała 54 tys.

20 lat esemesowania

Usługa Short Messaging Service, czyli SMS obchodzi swoje 20 urodziny. Pierwsza wiadomość tekstowa została wysłana 3 grudnia 1992 roku w Wielkiej Brytanii Dzisiejsi 20-latkowie nie znają świata bez SMS-ów. 20 lat temu, 3 grudnia 1992 roku Neil Papworth, pracownik brytyjskiej sieci Vodafone wysłał pierwszą na świecie krótką wiadomość tekstową z życzeniami świątecznymi dla swoich kolegów. Pomysł związany z wysyłaniem wiadomości tekstowych pojawił się już w 1988 roku, gdy Europejski Instytut Norm Telekomunikacyjnych (ETSI) włączył SMS do pierwszego cyfrowego paneuropejskiego standardu – GSM. Firma Ericsson była kluczowym współautorem tego standardu. Początkowo, głównym zadaniem technologii SMS miało być informowanie o wiadomości w poczcie głosowej.  W dniu narodzin SMS-a mało kto wieszczył karierę tak prostej usłudze tekstowej. Mimo że, usługa została rozwinięta i umożliwiała sprawne komunikowanie pomiędzy ludźmi, nie pobiła rynku. Początkowo operatorzy planowali wykorzystywać je tylko do informowania klientów o awariach sieci czy zmianach w cenniku, dlatego nie było możliwości przesyłania komunikatów między różnymi sieciami. W 1995 roku przeciętny użytkownik wysyłał średnio 0,4 wiadomości w ciągu miesiąca. Dopiero pod koniec wieku SMS-y zaczęły krążyć między sieciami operatorów. Okazało się, że tak niepozorna, prosta i tania usługa jak SMS zaczęła zdobywać popularność. Główną grupą napędzającą rozwój SMS na początku lat dziewięćdziesiątych była młodzież, która doskonale sobie radziła z redagowaniem wiadomości liczących tylko 160 znaków. To właśnie w większości młodzi ludzie przyczynili się do rewolucji, jaką wywołała usługa SMS.  Nastolatki stworzyły unikalny język zawierający krótkie słowa, skróty i emotikony. Według raportu Ericsson ConsumerLab 2012, wysyłanie wiadomości tekstowych pozostaje ulubionym sposobem komunikowania nastolatków, podczas korzystania z telefonu komórkowego, zwłaszcza wtedy gdy nie są pod presją czasu. Dziś co rok między telefonami komórkowymi przesyłane jest 8 milionów SMS-ów. Jak wskazują badania przeciętny użytkownik telefonii komórkowej w wieku 18-25 lat wysyła tygodniowo średnio aż 122 wiadomości. W Polsce SMS od początku cieszy się ogromną popularnością, a liczby wysłanych komunikatów z roku na rok stale rośnie. Według Urzędu Komunikacji Elektronicznej w 2011 roku Polacy wysłali 52 miliardy SMS-ów, natomiast  Główny Urząd Statystyczny doliczył się jeszcze dodatkowych 4 miliardów wiadomości, zatem raport tej instytucji mówi o niespełna 56 miliardach wysłanych krótkich wiadomości tekstowych. Oznacza to, że statystyczny Polak wysłał w ubiegłym roku ponad 1000 wiadomości SMS. – SMS jest w doskonałej formie, wciąż cieszy się ogromną popularnością i sympatią użytkowników. Mimo szaleńczego tempa postępu technologicznego w obrębie telekomunikacji jeszcze nikomu nie udało się wprowadzić standardu, który zastąpiłby porozumiewanie się komunikatami liczącymi magiczne 160 znaków – komentuje Artur Sadowski, Menadżer ds. Rozwoju, Platforma SerwerSMS.pl.